PirenejeSławomir Kalinowski
Dzień 14 26 czerwca 1996, środa, godz. 11:10. Dobiega kresu moja wędrówka przez Pireneje. Jestem już spakowany. Dzień jest słoneczny i gorący, jednak nad pasmem granicznym wiszą chmury. Sam wierzchołek Monte Perdido jest w chmurach. Jestem dziwnie osłabiony. Poruszam się jak mucha w smole. Przy tym upale, jaki się zapowiada, czeka mnie droga przez mękę do Ainsy. Wieczorem, przy niskim słońcu, góry dużo ładniej wyglądały niż teraz w pełnym świetle. Słońce świeci ostro, mocno grzeje, a ja znów bedę szedł przez bezwodne okolice. Godz. 14:00. Trudno tu
cokolwiek zaplanować. Zaczynam
obawiać się, czy na noc dotrę do Ainsy. Tkwię teraz nad rzeką Yesa w
wąwozie
i robię sobie jedzenie. Próbowałem początkowo iść ścieżką w dół od
miejsca,
gdzie nocowałem. Jednak te przeklęte dzikie róże nie dały iść dalej.
Wpadłem
nieomal jak w matnię, ale w końcu jakimś żlebem doczołgałem się do
rzeki
Yesy. Idę wzdłuż niej już chyba z półtorej godziny. Były tu po drodze
niemal
rajskie miejsca. Jednak lazę teraz wąskim wąwozem po kamieniach
wielkości
tureckiej ciężarówki i nie wiem, co za kolejnym kamieniem mnie spotka.
Za wąwozem według mapy jest jakaś ścieżka, jednak jestem dość
sceptycznie
do tego nastawiony. Już nieraz chodziłem takimi ścieżkami, daleko nie
szukając
- dzisiaj. Jeżeli ta ścieżka rzeczywiście istnieje, to można dotrzeć
nią
do wioski Morillo de Sampietro, a dalej jest już zaznaczona utwardzona
droga, która może doprowadzić do Ainsy.
Godz. 16:15. Gdy go
zobaczyłem powiedziałem "NIEMOŻLIWE".
To był mostek, przez rzekę. Prawdopodobnie jestem więc uratowany.
Myślałem,
że już nigdy nie wylazę z tej rzeki. Musiałem łazić po ścianach,
krzakach,
przełazić przez miejsca, gdzie wody było mi po uszy. Musiałem też
przejść
kawałek przez głębinę, w zimnej wodzie, z plecakiem uniesionym nad
głową,
a cała reszta była pod wodą. Woda była nawet dość przyjemna. Mosteczek,
mostunio mój ukochany. Przedzieranie się wzdłuż tej rzeki było
wyjątkowo
męczące.
Godz. 22:00. Resztkami
sił dowlokłem się do Ainsy.
Udało się! Leże teraz w namiocie i zamiarzam spać. Jutro o 6:45 mam
autobus
do Barbastro (47 km), a stamtąd będę szukał dalszych połączeń.
Dzisiejsze wydatki: piwo + 2 magdalenki 220 pts, 3 znaczki na listy 180 pts, kemping 1043 pts. Od mostka miałem dość przyzwoitą ścieżkę, ale musiałem jeszcze wdrapać się na dość dużą wysokość. Do wioski Morillo de Sampietro nie zachodziłem. Musiałbym z przełęczy jeszcze spory kawał pójść w bok. Jedynie z daleka popatrzyłem na nią. Położona jest na końcu łagodnego grzbietu górującego nad doliną. Podobnie jak inne wioski w tym rejonie zbudowana jest z kamienia, dachy pokryte łupkami. Wioska jakby z zupełnie innej epoki. Sprawiała wrażenie wymarłej, pomimo że widziałem koło niej jakiś samochód. Idąc polną drogą minąłem też kilka opuszczonych samotnych gospodarstw, położonych pośród nieprzyjaznych, wyschniętych zarośli. Od przełęczy miałem drogę kamienistą i na szczęście niezbyt równą. Łatwiej się po takich chodzi niż po asfalcie. Drogą tą doczłapałem do wioski Boltana, a stamtąd wlokłem się jeszcze noga za nogą 7 km asfaltem do Ainsy. Ten asfalt to już zupełnie mnie dobił. Do kempingu doczołgałem się około 21:30. W wiosce wypiłem jeszcze cudownie zimne piwo i zjadłem dwie magdalenki. Potem kupiłem znaczki i wysłałem jeszcze zaległe kartki. W rzeczach zrobiłem remanent. Mnóstwo rupieci powyrzucałem. Czerwona koszulka dokonała swego żywota. Służyła mi dzielnie, ostatnie dni była już trochę (delikatnie mówiąc) porwana. Buty zupełnie mi się rozwaliły. Podeszwy w nich były za słabe jak na moje możliwości. Waham się co robić - naprawiać samodzielnie czy je reklamować. Wierzchy są zupełnie dobre i wytrzymałe. To zdecydowanie za krótki okres czasu na zużycie górskich butów. Udało
mi się zobaczyć lisa polującego prawdopodobnie na jaszczurki. Śmiesznie
podskakiwał podczas tego polowania. Podszedłem do niego na 50 metrów.
Był
tak zajęty polowaniem, że nie widział mnie, jak do niego podchodzę.
Dopiero
gdy but ześliznął mi się z nierówności drogi, lis usłyszał to, spojrzał
na mnie i czmychnął.
|