PirenejeSławomir Kalinowski
Dzień 11 23 czerwca 1996, niedziela, godz. 10:25. W nocy bardzo mocno zmarzłem. Teraz jest już ciepło i jeszcze się wyleguję, aby trochę wygrzać się. Trzeba jednak brać się zaraz za przygotowywanie śniadania i iść dalej. W końcu jestem na terenie parku narodowego, gdzie namiot można rozbijać tylko na noc. Godz. 12:25. Dwie
godziny zajęło mi przygotowanie
śniadania i zbieranie się do drogi. Jestem już spakowany i za chwilę
odchodzę.
Wiatr dziś jest niewielki i moje samopoczucie również lepsze. Mam
spalony,
łuszczący się nos. Nie mam ze sobą żadnego kremu - błąd, na przyszłość
trzeba coś brać. Jakaś duża mucha obmacuje właśnie mnie swoją trąbką.
Owady
są tu mało płochliwe. Dotykam muchę długopisem, a ona nic, zajęta jest
macaniem. Mucha jest dziwna, ma dwa rogi.
Chmurzy się. Pogoda robi się niepewna. Trzeba ruszać w drogę. Godz. 15:00. Nareszcie
czuję się lepiej pod każdym
względem. Jestem wreszcie na otwartych przestrzeniach i mogę sam
wybierać
drogę. W tych wąwozach czułem się jak w klatce. Tu przynajmniej słyszę
skowronka. W niewielkiej odległości ode mnie jest wąwóz Anisclo, który
zupełnie inaczej wygląda z góry. Jest to szczelina pośród łagodnych
wzgórz,
tyle że szczelina ta ma głebokość chyba ze 200 metrów. Jeszcze zejdę
tylko
na krawędź tego kanionu, aby do niego napluć i więcej tam nie wracać.
Mój kierunek to teraz
miejscowość Ainsa, położona nad jeziorem de Mediano.
Widzę to jezioro z miejsca, gdzie siedzę. Jest ono w odległości nieco
ponad
20 kilometrów. Jest to blisko. Można tam dojść w ciągu dnia. Ja mam na
to trzy dni. Będę lazł powoli, nie spiesząc się. Chcę tam dotrzeć w
środę
wieczorem. Dziś jest dopiero niedziela.
Godz. 16:00. Naplułem z
krawędzi kanionu Anisclo w głąb doliny.
Chciałem coś więcej, ale wiał wiatr i czułem się zbyt niepewnie na tej
krawędzi, która kończyła płaską niczym stół powierzchnię skały
przewieszonej
ponad kanionem. Położyłem się na krawędzi i patrząc w dół spoglądałem
na
ślinę ginącą gdzieś w przepastnych przestrzeniach kanionu.
|