PirenejeSławomir Kalinowski
Dzień 13 25.06.1996, wtorek, godz. 10:35. Pojutrze wieczorem zamierzam być już w Walencji. Czekam, aż wyschnie wnętrze namiotu. Jest dużo nisko wiszących chmur, ale jest ciepło. Trudno przewidzieć, jaki będzie dzień - deszczowy czy suchy. Powietrze jest wilgotne, namiot długo schnie. Możliwe, że będzie padać. Zostało mi już tylko pół bułki. Ma mi ona wystarczyć na dziś i na jutro. Mam jeszcze całe opakowanie makaronu, rosół i zupę grochową w proszku, ale to wszystko trzeba gotować. Będę szedł teraz grzbietem, a na nim nie będzie wody. Mam ładny widok z kamienia, na którym siedzę. Łazi koło mnie całe stado krów i nie zamierza odejść. Krowy są bez żadnej opieki i ludzi widują chyba rzadko. Widocznie odpowiada im towarzystwo ludzi. Pewnie nie wiedzą, że skończą w ich żołądkach. Życie jest okrutne. Godz. 11:35. Jestem na
Comiello (1894 m.n.p.m.).
Od zachodu zbliża się deszcz. Widzę ciemne smugi łączące chmury z
ziemią
- pada tam deszcz. Pewnie niedługo mnie też dopadnie. Idę dalej w
kierunku
południowo-wschodnim.
Godz. 16:05. Przeszedłem
przez piekło. Te chaszcze,
przez które przechodziłem na początku wyprawy, to było jeszcze
przedszkole.
Dziś musiałem przedzierać się przez gąszcze samych kolczastych zarośli
- głównie sosen, dzikich róż (straszne!), kosodrzewiny, jakichś
ostrokrzewów
i innego świństwa strasznie pylącego. Gdy szedłem jeszcze odkrytym
grzbietem,
szło się zupełnie znośnie pomimo tego, że nie było żadnych ścieżek.
Ludzie
tam nie chodzą, co najwyżej zwierzęta. Gdy grzbiet opadał poniżej
górnej
granicy lasu, zaczynało się piekło. Gęsta, kolczasta masa. Miejscami
musiałem
leźć na czworaka, aby się przedrzeć przez chaszcze. Najgorzej było, gdy
wplątywałem się w zarośla dzikich róż. Było ich tyle, że nie dawało się
ich omijać. Gdy chwytał mnie jeden kolec, to zanim się z niego
wyplątałem,
trzymało mnie dziesięć innych. Miałem na sobie wełniany sweter i on
mnie
ratował przed doprowadzeniem się do wyglądu krwistego befsztyka. Bywały
chwile, że przez dziesięć minut nie mogłem wyplątać się z trzymających
mnie kolców i gałęzi. Byłem czasem w sytuacjach niemal bez wyjścia.
Musiałem
przedzierać się samym grzbietem góry. Zejście stromo w dół mogło
zakończyć
się źle, gdyż łagodny grzbiet niżej przechodził w pionowe urwiska. Po
czterech
godzinach tej mordęgi zobaczyłem nieco w dole jakąś blaszaną tablicę,
odrapaną
i pordzewiałą. Nawet taki widok we właściwym momencie może być dla
człowieka
samą radością, nadzieją na przeżycie. Był to dla mnie znak, że może być
w pobliżu jakaś droga.
Jestem teraz na żwirowej drodze, niedaleko tej tablicy, w szczerbie w grzbiecie ostrym jak brzytwa. Dalej to już będę szedł drogami. Mam już dość gór. Góry, przez które się przeczołgiwałem nazywają się Sierra Bolave. W szczerbie nazbierałem kamieni kwarcowych. Niektóre z nich były tak przejrzyste, że można by uznać je za kryształy górskie. Pozrastane ze sobą kryształy o ładnie wykształconych ścianach tworzyły szczotki kwarcowe. Godz. 17:40. Jestem
uratowany. Znalazłem wreszcie
trochę wody. Ostatni raz świeżą wodę miałem przy krowach, ponad dobę
temu.
Zapuściłem się gdzieś pod urwiska góry Santa Marina. Szedłem jakąś
żwirową,
starą drogą wzdłuż urwiska. Zrobię zaraz jakieś jedzenie. Trzeba trochę
odpocząć, umyć się, poprać rzeczy i dalej w drogę. Co dalej, nie wiem.
Całe szczęście, że znalazłem trochę wody. Stoi ona w zagłębieniu w
skałach
w mrocznym żlebie. Trzeba tylko zejść około 10 metrów w dół. Mam
maślaki.
Usmażę je z cebulą i ugotuję grochówkę. Został mi już tylko mały
kawałeczek
pieczywa. Od wielu dni nie byłem w żadnym sklepie czy barze. Jutro
schodzę
do ludzi. Wcześniej zrobiem zdjęcie wioski Yeba, która wygląda na
opuszczoną.
Godz.
18:35. Ale bedę miał zaraz wyżerkę. Jedzonko zrobiłem w następujący
sposób: maślaki i cebulę usmażyłem na maśle, dodałem soli (zrobilem to
na przykrywce od gara), w garnku zagotowałem wodę - z części zrobiłem
herbatę,
a w pozostałej ugotowałem makaron, dodałem do tego zupkę grochową w
proszku,
a do tego usmażone grzybki. Smacznego! Dziękuję.
Godz. 19:25. Jest mi dobrze. Najadłem się, umyłem, wyprałem rzeczy. Jestem tylko nieco ociężały od obfitego posiłku. Teraz jestem spakowany i mogę iść dalej w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Mam jeszcze półtorej godziny czasu na poszukiwania. Wieczór jest bardzo cichy i spokojny. Oby i noc taka była. Godz. 22:00. Jestem
oczarowany okolicą. Ptaki śpiewają,
namiot stoi na równej, suchej łące, widok mam na bielejące w dali
ośnieżone
góry, na potężne urwiska Sestrales Alto (2106 m.n.p.m.), Monte
Perdido
(3352 m.n.p.m.), który wreszcie wyłonił się z chmur, na niedostępny mur
Santa Marina (1775 m.n.p.m.) wznoszący się tuż za łąką. Okolica jest
taka,
jakbym cofnął się w czasie o kilkaset lat. Ziemia sprawia wrażenie
porzuconej
z braku wody. Wokół tylko kolczaste zarośla, białe kamienie,
niedostępne
urwiska. Mam widok na dwie wioski: Buerba i Vió, odległe ode mnie o
około
3 kilometry. Położone są na wzgórzach i wyglądają niczym w
średniowieczu.
Nie widać w nich jakiegokolwiek śladu życia, jakby dżuma ludzi
wytłukła.
Do miejsca gdzie jestem prowadzi droga, którą można przejechać
terenowym
samochodem (lub moim polonezem). Droga ta ginie gdzieś pośród łąki.
Zrobiłem
przechadzkę po okolicy i znalazłem coś, co było chyba drogą w budowie,
wykuwaną w stromym zboczu, ale nigdy nie skończoną z powodu
wyludnienia.
Miał być to prawdopodobnie dalszy ciąg tej drogi, którą przyszedłem.
Znalazłem
też w trawie zarysy innych dróg, nie używanych pewnie od stu lat,
ginących
gdzieś w krzakach, niemożliwych do przebrnięcia. Niedaleko mnie jest
skarłowaciała,
dzika jabłoń.
Jutro powinienem dostać się do Ainsy. Nie wiem jednak, czy mi się to uda. Na Santa Marina chyba nie wejdę. Probowałem znaleźć jakieś dojście choćby do jej podnóża, ale zarośla uniemożliwiły mi to. Będę próbował dostać się do drogi, którą widać po drugiej stronie doliny, prowadzącej do widocznych wiosek Buerba i Vió. Może to być jednak bardzo trudne - kolczaste zarośla i urwiska. Stamtąd powinno być nie więcej niż 20 kilometrów do Ainsy. Z drogi wykuwanej w zboczu, którą odkryłem, widoczny jest w wąwozie zarys czegoś, co może być wielką pieczarą lub jaskinią. Przydałaby się lornetka. Dojście do tego miejsca byłoby trudne ze względu na chaszcze, urwiska, grzbiety i wąwozy. Gdyby nie woda, którą dziś znalazłem, miałbym sporo kłopotów. Musiałbym przedzierać się przez krzaki gdzieś na dno doliny, a to, jak zdążyem się już przekonać, może być koszmarem. Robi mi się trochę smutno, że
wyprawa już się kończy, ale jednocześnie
czuję ulgę, że nareszcie będę wracał. Jestem po raz drugi zachwycony
Pirenejami.
Teraz poznałem je od drugiej, a może i trzeciej strony. W miejscu,
gdzie
jestem, jest zupełne pustkowie, a parę kilometrów stąd jest parking,
skąd
tłumy ludzi zapuszczają się do kanionu Anisclo. Słychać pohukiwanie
jakiejś sowy. Jest już ciemno i nie widzę co piszę. Wszystko to tworzy
nieprawdopodobną, wręcz nierzeczywistą atmosferę.
|