PirenejeSławomir Kalinowski
Dzień 12 24 czerwca 1996, poniedziałek, godz. 11:00. Dopiero rano udało mi się zasnąć, gdy wichura ucichła. Noc była koszmarna. Namiot zwisa żałośnie. Był tak potwornie wytargany przez wiatr, że dziwię się, że nie pofrunąłem razem z nim. Namiot jednak wytrzymał. Gdyby to był namiot z tropikiem, zwykły, to tropik fruwałby teraz gdzieś po Pirenejach. Noc była bardzo zimna. Mnóstwo wieszczków tu lata i hałasuje. Chyba są to całe rodziny - rodzice z młodymi. W okolicy jest mnóstwo zapadlisk i szczelin w skałach. Godz. 12:50. Siedzę
gdzieś na zboczu jakiejś góry,
naprzeciw wioski Fanlo. Będę zaraz schodził w tym kierunku, a potem
żwirową
drogą w kierunku wschodnim. Co dalej - nie wiem.
Jestem trochę zakatarzony i kicham, usta mam popękane, nos spalony, odciski na nogach. Oto przyjemności wędrówki po górach. W ogóle mam dość już tych Pirenejów. Jest bardzo zimno i wietrznie. Ostatnio bardzo mało jem. Przy tak dużym wysiłku i wychłodzeniu zjadam połowę tego, co normalnie w domu. Maleńką puszkę sardynek musiałem na siłę wcisnąć dziś w siebie na śniadanie. Sadła mi trochę ubyło. Koło obory oznaczonej na mapie jako schronisko znalazłem dziś jaskinię - studnię o średnicy wlotu około 2.5 metra. Jaka głębokość - nie byłem w stanie ocenić, ale chyba była bardzo głęboka. Kamień po wrzuceniu obijał się dość długo o skały. Jakieś zwierzę było w środku jaskini. Gdy podszedłem do krawędzi, słyszałem jak miota się w środku. Nie wiem, co to było - może ptak, może świstak lub owca, a może coś w ogóle innego. Godz. 17:40. Jestem już
po obiedzie. Zrobiłem sobie
biały barszcz z makaronem. Nareszcie jestem w trochę bardziej znośnym
otoczeniu.
Jestem na szlaku pośród sosnowego, pachnącego lasu, ptaki śpiewają,
jest
cieplej, nie ma tego porwistego, zimnego wiatru. Troszkę jeszcze wieje,
ale to można już jakoś wytrzymać. Jestem na trasie z Fanlo w kierunku
wschodnim.
Gdzie dojdę - nie wiem.
Dziś jest widoczna tylko połówka księżyca. Za tydzień będzie pełnia - będę wtedy w drodze powrotnej do Białegostoku. Teraz to już odliczam dni wstecz, ile zostało do powrotu do Walencji i do Białegostoku. Godz. 19:40. Robi się
już chłodno. Słońce schowało
się za chmurami. Znów będę nocował dość wysoko, na poziomie około 1700
metrów. W kierunku zachodnim mam widok na Sierra de Tendenera, które
chowają
się za ukośnymi pasmami promieni słonecznych przedostających się przez
chmury. Monte Perdido cały czas jest przykryty czapą z chmur. Góry te,
po których teraz łażę, przypominają polskie Beskidy, są tylko nieco
wyższe.
Roślinność jest podobna. Góry, które dziś opuściłem są niegościnne, bez
drzew, porośnięte jakimiś krzewami i dywanami z roślin, które składają
się
tylko z samych kolców. Młode listki są jeszcze miękkie, gdy dojrzeją,
są
już twardymi kolcami, a po uschnięciu pozostają na roślinie. Jest to
roślina
wieloletnia, o pniu (o ile można go tak nazwać) przypominającym
kosodrzewinę,
tylko niżej płożącą się. Pod zieloną warstwą kolców są kolejne warstwy
kolców, tyle, że uschniętych. Roślina ta rośnie na zupełnie
nieurodzajnym,
skalistym podłożu. Tam gdzie trawa już nie może się utrzymać, rośnie to
dziwadło. Gdyby usiąść na tym, to tak jakby siąść na jeżu, a wygląda
tak zachęcająco, niczym zielony dywan.
Ostatnio tylko biadoliłem, głównie na swoje zmęczenie. Pozostały mi już tylko trzy noce w Pirenejach - dwie w górach i jedna na kempingu w Ainsie. Tylko trzy, a mimo to bardzo dużo. Po górach chodzi dużo krów, są one zakolczykowane i puszczone wolno. Czasem można spotkać krowy z cielakami. Znów będzie nocleg bez wody. Na szczęście po drodze uzupełniem jej zapas w butelkach. Przy ścieżce były beczki z wodą dla krów. Sączyła się do nich woda z rurki, której drugi koniec był w jakimś źródle. Gdy nabierałem z rurki wodę do butelek, przylazły krowy i też dobrały się do wody. Piły ją z beczek. Najwyraźniej zainteresowane były moją osobą i przyszły chyba bardziej w celach towarzyskich, niż z potrzeby napicia się wody. Godz. 21:15. Jestem
gotowy do spania. Minutę temu
miałem chwilę olśnienia. Wyszedłem poszukać roweru przed spaniem.
Patrzę,
jak jest pięknie, przecież jestem w Pirenejach, górach moich marzeń, w
dole w oddali widoczne są granatowe ciemne pasma górskie, nad nimi
błyszczą
się śniegiem wysokie, skaliste turnie, nad tym wszystkim przez szparę w
gęstych chmurach wygląda słońce i świeci mi w oczy, a ten maleńki
namiocik
przyklejony jest gdzieś do stromego zbocza góry pomiędzy krzakami i
krowimi
plackami. Przecież o takich chwilach zawsze marzylem i nadal będę
marzył
po powrocie. Bardzo szybko zapomina się o bolących nogach, zimnych
nocach,
codziennym brudzie, pocie, głodzie, pragnieniu, zmęczeniu i muchach.
|