Dogu Karadeniz Daglari

Sławomir Kalinowski
| WSTĘP | CZĘŚĆ 1 | CZĘŚĆ 2 | CZĘŚĆ 3 | CZĘŚĆ 4 |


Biwak w Sarigöl

Wędrówki po górach

Dziś jest sobota, 3 czerwca 1995 roku. Dzień przywitał nas ładną pogodą. Przed nami była perspektywa prawie dziesięciu dni w górach. Szczegółowego planu wędrówki nie mieliśmy. Nie udało się nam zdobyć żadnego przewodnika ani dokładniejszej mapy. Wiedzieliśmy, że będziemy posuwać się w kierunku Kaçkar Dag - najwyższej góry tego pasma, mającej wysokość 3932 m.n.p.m. Czy wdrapiemy się na tę góre miał dopiero pokazać czas.

W czasie porannej toalety, śniadania i pakowania plecaków towarzyszył nam młody Turek, który poprzedniego dnia wskazał nam to miejsce na nocleg. Poczęstowaliśmy go kawą. Z samego rana miałem trudną przeprawę z Leszkiem. Musiałem mu jakoś taktownie wyperswadować, aby nie zabierał swojej wspaniałej sześciometrowej wędki w góry. Zgodził się ją zostawić w samochodzie, ale widziałem, że wiele kosztowała go ta decyzja. Taka wspaniała rzeka, a tu nie będzie wędki pod ręką. Ja za to poczułem wielką ulgę wspominając naszą wyprawę na bagna biebrzańskie sprzed siedmiu lat, gdzie z powodu jego żądzy łowienia ryb w nieznane bagno zapuściliśmy się już po zmroku, chcąc na nocleg dostać się do chaty leżącej na wydmach pośród moczarów. Podczas przedzierania się po trzęsącej się pod nogami warstwie roślinności dopadła nas burza, równo tłukąc piorunami w bagno dookoła nas. Nawet to, że zapadaliśmy się w bagno co chwila po same uda nie robiło już na nas wrażenia. Zrobiło się tak ciemno, że jedynie w świetle błyskawic mogliśmy zobaczyć gdzie jesteśmy. Latarki leżały spokojnie na dnie plecaków, a nam nawet nie chciało się ich wyciągać. Nie było zresztą gdzie postawić plecaków, aby w nich pogrzebać. Ale ta opowieść dotyczy zupełnie innej wyprawy i nie będę już o niej pisał. Wróćmy nad rzekę Barhal.

Samochód zapakowaliśmy tak, aby nic nie leżało widocznego w samochodzie. Młodemu Turkowi daliśmy jeszcze w prezencie latarkę kempingową, którą specjalnie wziąłem w charakterze prezentu, licząc, że drobny prezent ułatwi nam przechowanie samochodu. Nie miałem już ochoty przed wyjściem w góry zajmować się kolejnymi usterkami samochodu, które pojawiły się na ostatnich kilometrach przed Sarigöl. Zdecydowałem, że źle wyłączającym się sprzęgłem zajmę się po powrocie z gór. Nie byłem też pewien, czy tak długi czas akumulator przetrzyma bez doładowywania. Był on już w bardzo kiepskim stanie. Żądze wędrówki po górach zagłuszyły jednak wszelkie troski o drogę powrotną. Podczas naszej krzątaniny towarzyszył nam cały czas kot domagając się o jedzenie. Uznał, że jesteśmy jego własnością - co chwila znaczył nas swoim zapachem ocierając się o nasze nogi.



W drogę ruszyliśmy o godz. 10:15. Słońce stało już wysoko i upał stawał się coraz trudniejszy do wytrzymania. Na szczęście droga nie wzosiła się zbyt stromo. Można było spokojnie iść w miarę równą, żwirową drogą. Dawały się nam we znaki przeładowane plecaki. Na szczęście w miarę upływu czasu plecaki te będą tracić na wadze. Mamy trochę wysokokalorycznego jedzenia, szczególnie chałwy. Już na pierwszym postoju odkryłem, że dużą ilość chałwy można zjeść popijając ją zimną, źródlaną wodą. Mieliśmy jeszcze dość spory zapas chałwy kupionej nad Morzem Czarnym. Większość chałwy, którą mieliśmy, w ogóle nie przypominała chałwy, którą znaliśmy z Polski, nawet tej przywożonej na bazary przez Rosjan. Dwa gatunki były zupełnie szkliste i nieprawdopodobnie słodkie. Pewnie poza cukrem nie miały wielu innych składników, dających chałwie specyficzną konsystencję i smak. Cena ich też była niższa, niż tej przypominającej znaną nam wcześniej chałwę.

Powolny marsz noga za nogą pozwalał nam na podziwianie egzotycznej dla nas przyrody. Wśród drzew rozpoznaliśmy drzewa figowe z zielonymi jeszcze owocami. Dość często spotykaliśmy czereśnie, ale owoce były jeszcze mało dojrzałe. Większość drzew była poza naszym zasięgiem, rosły w ogrodach leżących nad rzeką poniżej drogi, oddzielonych często od nas skalistym urwiskiem. Idąc drogą podziwialiśmy kunszt, z jakim zostały zrobione rowki nawadniające pola. Biegły one setkami metrów wzdłuż drogi i to od strony urwiska. Umocnione były kamieniami i uszczelnione tak, że nic nie spływało tam, gdzie nie powinno. Dość często spotykaliśmy przy drodze miejsca z wodą zdatną do picia. Była to zwykle rura obudowana kamieniami, doprowadzająca wodę z jakiegoś pobliskiego źródła. Było to dla nas bardzo miłym zaskoczeniem, że nie mamy żadnego problemu z wodą pitną.

Daleko nie uszliśmy. Zatrzymała się przy nas półciężarówka i kierowca zaproponował nam, że nas podwiezie. Z pewną obawą wdrapaliśmy się na pustą skrzynię, nie wypadało nam odmawiać tak uprzejmej propozycji. Pamiętając wczorajszą przejażdżkę ciężarówką, a potem samochodem osobowym czułem, że serce zaczyna mi podchodzić do gardła. Zachowałem jednak kamienny spokój, uczepiłem się tylko pazurami burty samochodu, a nogami przyciskałem plecak, aby się nie turlał po pace. To była jazda! Samochód był chyba bez jakichkolwiek amortyzatorów, pędził jak szalony po wyboistej drodze balansując na krawędzi urwiska. Chwilami na większych wybojach czułem, że nogi mam chyba powyżej mojej głowy. Na szczęście trzymałem się burty od przeciwnej strony niż rzeka i nie spoglądałem wprost pod płynącą pod moimi stopami rzekę tak jak Leszek i Stasia. Wyobraźnia jednak mimo to uzupełniała mi ten obraz. Jednak lepiej być kierowcą. Człowiek ma chociaż złudzenie, że nad czymś panuje. Po jakimś czasie dojechaliśmy do rozwidlenia dróg. Na szczęście nasza droga biegła prosto, a kierowca skręcał w jakąś boczną dolinę za mostkiem. Nie wiem, jak długo jechaliśmy, ale na pewno z prędkością bliską prędkości światła, bo zgodnie z teorią Einsteina czas nasz upływający w pojeździe biegł znacznie wolniej w porównaniu z czasem, który był poza nami na nieruchomej drodze. Powinniśmy zestarzeć się mniej, niż wszystko poza ciężarówką. Było jednak na odwrót. To my zeszliśmy z ciężarówki znacznie postarzali, jęczący z powodu starczych dolegliwości, z trudem prostujący się, przygnieceni nie tylko ciężarem plecaków ale i bagażem ciężkich przeżyć balansowania na krawędzi życia i śmierci. Przekonaliśmy się, że teoria Einsteina powinna mieć zastrzeżenia, że nie ma zastosowania w pewnych rejonach Wschodniego Pontu. Zwątpieni w prawdziwość teorii względności pożegnaliśmy się z kierowcą dziękując mu bardzo w jego ojczystym języku "Çok teşekkür ederiz". Nie chciał wziąć od nas pieniędzy za dostarczenie nam takich emocji, za które normalnie ludzie płacą grube pieniądze. Po tej przejażdżce należał się nam odpoczynek dla poskładania kości, które jak miałem wrażenie, zupełnie gdzieś pod skórą się poprzemieszczały podczas tej szalonej jazdy. Miałem też pewne wątpliwości, czy samochód znajdował się cały czas na drodze, czy też niekiedy wychylał się poza krawędź drogi. Moje obawy potwierdziły się. Sprawdzając ślady opon na krawędzi drogi zauważylem, że nie zawsze cała opona znajdowała się na drodze, niekiedy część opony spoglądała na spienioną kilkadziesiąt metrów niżej rzekę. Należało się nasze uznanie dla budowniczych tej drogi, że kamienie tworzące krawędź jezdni były solidnie umocowane i nie poodpadały w czasie przejazdu samochodu.
 


Odpoczynek nad
rzeką Barhal


Nad rzeką


Wiszący most nad
rzeką Barhal


Wędrówka w górę
doliny


Potok wpadający
do rzeki Barhal


Nad rzeką Barhal


W górę rzeki Barhal

 

Rzeka, wzdłuż której posuwaliśmy się, była niemal ciągiem wodospadów. Hucząca, spieniona woda wzbudzała w nas respekt i staraliśmy się trzymać od niej w przyzwoitej odległości. Wpadnięcie do wody nie dawało szans na przeżycie. Woda była lodowata, o temperaturze niewiele większej od zera, miejscami przepływała pod dużymi mostami śnieżnymi, miała kolor błękitny. W wielu miejscach, tam gdzie woda przeciskała się przez skalne gardziele, w ścianach zboczy wylizane były przez wodę nisze i pieczary. Człowiek, gdyby znalazł się w tej wodzie zostałby rozmiażdżony na głazach rozcinających nurt wody, a nawet gdyby jakimś cudem zatrzymał się przy jakimś głazie, to nie mógłby wydostać się po pionowych zboczach koryta rzeki.

Zatrzymaliśmy się na pół godziny w jakiejś wiosce, nawet nie wiem jaką miała nazwę. Wyglądała jednak na miejsce, gdzie turyści nie są jakimś wyjątkowym zjawiskiem. W wiosce było kilka sklepików i hotelik. Jakiś człowiek proponował nam pozostanie w tym hotelu po dwa dolary za noc. Propozycja była kusząca, ale w końcu nie po to jechaliśmy tyle dni, aby wylegiwać się w hotelach. Po rozmowie w jezyku angielskim i zakupach ruszyliśmy dalej w drogę.

Słońce przypiekające nas od kilku godzin spowodowało już poparzenia skóry. Nosy i uszy mieliśmy już popalone, bolące. Maść przeciwsłoneczną zaczęliśmy stosować za późno. Stasia miała już bąble na czubkach uszu. Idąc podziwialiśmy wioski zawieszone gdzieś wysoko na stromiznach i nie mogliśmy wyjść z podziwu, jak zostały dostarczone tam materiały budowlane i kunszt, z jakim poprowadzono linie energetyczne.

Godz. 14:10. Nareszcie jakiś porządniejszy odpoczynek. Na małej łączce nad brzegiem rzeki zbieramy patyki i rozpalamy ognisko. Robimy jedzenie na gorąco i herbatę. Jest upał, ale pogoda zaczyna się już zmieniać. Wieje silny wiatr i zapowiada się burza. Nogi odpoczywają od ciężkich butów. Stasi zaczął wyłazić jakiś gwóźdź do wnętrza buta i ranić stopę. Dwa porządne kamienie i po chwili gwóźdź jest zagięty. Stasia może znów chodzić. Przejeżdżające samochody trąbią na nas ostrym, głośnym dźwiękiem. Jest to ich sposób witania się, pozdrawiania. Wyrobiłem już w sobie gest powitania podpatrzony u pozdrawiających nas osób. Ręką nieco uniesioną, dłonią skierowaną do góry macham i wołam głębokim głosem "merhaba", co oznacza u nich "cześć".

Godz. 16:30. Robimy kolejną przerwę, tym razem przy wiszącym mostku. Stasia i Leszek włażą na mostek, który nieco rozhuśtany przez Leszka doprowadza Stasię do paniki. Zaczyna kropić deszcz.

Dolina stawała się coraz węższa. Wlekliśmy się już noga za nogą wypatrując dogodnego miejsca na rozbicie namiotów. Drobny deszcz, który zaczął od jakiegoś czasu kropić, nie nastrajał nas optymistycznie. Po lewej stronie mieliśmy urwiste zbocze opadające kilkudziesięciometrową skarpą wprost do rzeki, a po prawej skaliste zbocza wznoszące się pionowo wprost z drogi. Na drodze ani na kawałeczkach pobocza rozbicie namiotów było niemożliwe, bo groziło to pewną śmiercią. Pierwszy jadący Turek przejechałby nas. Przy prędkościach, z jakimi jeżdżą, nawet w ciągu dnia przy suchej drodze prawdopodobnie by nas rozjechali, a co dopiero nocą. Poza tym podłoże było tak kamieniste, że żadnego śledzia nie dałoby się wbić.

Każdy z osobna zadumany nad zbliżającą się nocą człapał z nosem na kwintę i nawet już nie omijał strumyków wody spływających przez drogę. Jeden ze strumyków okazał się jednak tak duży, że musieliśmy przystanąć i lepiej mu się przyjrzeć. Był to szeroki, wartko płynący potok w poprzek drogi. Woda płynęła wybetonowanym, płaskim korytem. Po przeciwnej stronie potoku stał samochód osobowy, a przy nim kilku zasępionych ludzi. Przejazd drogą w tym miejscu był niemożliwy. Prąd wody był tak silny, że samochód zostałby zmyty przez potok spadający wodospadem do huczącej w dole rzeki. Przejście przez potok też nie wchodziło w rachubę. Spotkałby nas ten sam los co samochód - zmycie do rzeki. Sytuacja nasza nie była jednak taka zła. Z boku drogi przez potok przerzucony był mostek zrobiony z solidnej, grubej deski podpartej z obu stron potoku. Przez mostek przechodziliśmy z duszą na ramieniu - wąsko i ślisko. Stasia skorzystała z pomocnej dłoni wyciągniętej przez jednego z Turków, który jak się okazało, mówił po angielsku. Spotkanie okazało się dla nas dość owocne. Turek ten wytłumaczył nam, jak daleko jest do miejsca odpowiedniego na biwak, ale tego wieczoru i tak byśmy tam nie doszli. Wskazał nam inną możliwość. Dwa kilometry dalej była mała wioseczka Yaylalar ze szkołą, a nauczycielem w tej szkole był jego przyjaciel Ferit Özbek. Turek napisał kartkę do przyjaciela, którą dał nam, abyśmy mu ją przekazali. Był to list polecający dla nas. No i szczęśliwcy ruszyli dalej na piechotę, a pechowcy z samochodem zostali przy przeszkodzie. Jeszcze pół godziny drogi i kilka zakrętów, gdy zobaczyliśmy wyłaniające się zza skał zabudowania. Nie było najmniejszego kłopotu ze znalezieniem domu, w którym mieszkał nauczyciel. Doszliśmy tam już po ciemku. Wszedłem do ciemnej sieni i zapukałem. Otworzył mi wysoki, około trzydziestoletni człowiek i zaprosił do środka. Nie mówił po angielsku, ale udało mi się zamienić z nim kilka zdań po niemiecku. Zaprosił mnie do swojego pokoju. Zdjąłem buty i zostawilem je w sieni. Przy wejściu do pokoju uderzył mnie od razu upał panujący wewnątrz. Nauczyciel dał mi krzesło i posadził obok okrągłego pieca stojącego na środku pokoju, rozpalonego do czerwoności. W pokoju musiało być chyba ze czterdzieści stopni, zwyczajna sauna. Po króciutkiej chwili byłem zupełnie mokry od potu. Dostałem ręcznik do wytarcia się. Wyjaśniłem mu, że nie jestem sam, że na zewnątrz są jeszcze dwie osoby. Poprosił, aby je przyprowadzić. Po dwóch minutach już wszyscy znaleźliśmy się w saunie. Pokój był skromnie umeblowany - mały stolik, trzy krzesa i leżące na ziemi posłanie, ściany wymalowane na biało, bez żadnych ozdób. Niewielka, pewnie 40-watowa żarówka niewiele rozświetlała pokój. Oprócz nas był w pokoju jeszcze jeden Turek - kilkunastoletni chłopak. Spędziliśmy w tym pokoju na rozmowie polsko-turecką wersją języka niemieckiego około godziny. Cały czas popijaliśmy wodę, a później gorącą, aromatyczną herbatę  i ocieraliśmy ręcznikami pot z twarzy i karków. 

Na nocleg nauczyciel zaprowadził nas do swojego sąsiada - starszego Turka mieszkającego w sąsiednim domu. Dostaliśmy do naszej dyspozycji duży pokój, w którym przy ścianach poukładane były materace i kołdry w postaci wysokich stosów. Nam jednak nie były one potrzebne. Mieliśmy karimaty i śpiwory. W domu był również kran z wodą i mała umywalka. Mogliśmy zmyć z siebie grubą warstwę potu i błota. Dzień był męczący - najpierw upał i kurz, który oblepiał nasze spocone ciała, a pod wieczór deszcz. Możliwość umycia się pod bieżącą wodą, nawet zimną, była dla nas niemal luksusem. Jedna rzecz zwróciła naszą uwagę. Cały dzień towarzyszył nam huk przewalającej się po głazach wody w rzece, a w pokoju była zupełna cisza. Jedynie w łazience przy umywalce przez małe okienko docierał jedynie cichy szum rzeki. W pokoju na ścianach wisiały różne pamiątki rodzinne - zdjęcia rodziny, jakieś zdjęcia z wojska. Poukładani na podłodzie jak śledzie w puszce jeszcze jakiś czas rozmawialiśmy dzieląc się wrażeniami z całego dnia. Brak huku wody i zupełna ciemność powodowały, że nawet bardzo ciche szepty wydawały się o wiele za głośne, a podróżnik przewracający się z boku na bok w śpiworze hałasował niczym parowóz ruszający ze stacji. Ostatnie chwile przed zaśnięciem były już tylko wsłuchiwaniem się w szum własnej krwi płynącej w żyłach, myśli uwalniające się od naszej woli, odpływające gdzieś w przestrzeń i powoli przemieniające się w senne obrazy.



Wioska Yaylar, w
której nocowaliśmy
4 czerwca1995, godz. 7:10. Po szybkim zebraniu się z rana ruszamy ochoczo w drogę. Starszy Turek, który udzielił nam noclegu bardzo serdecznie pożegnał się z nami. Wyszliśmy nawet bez zjedzenia śniadania. Nie udało się znaleźć nauczyciela. Prawdopodobnie musiał gdzieś pojechać. Droga znów biegnie krawędzią urwiska, znów towarzyszy nam ciągły łoskot wody. Noc mieliśmy jednak wyjątkowo cichą. Byliśmy w pewnym oddaleniu od rzeki i na dodatek oddzieleni od niej grubą ścianą.

Daleko nie uszliśmy. Mięśnie zesztywniałe po wczorajszym wysiłku i głód zmusił nas do zrobienia przerwy na śniadanie i odpoczynek. Na razie powodziło się nam zupełnie nieźle, plecaki mieliśmy pełne jedzenia. Zrobiliśmy sobie wyżerkę: konserwy mięsne, masło, chleb (świeży, kupiony wczoraj), pomidory, dżem, ciastka, cukierki, chałwa. 

Droga jest dość monotonna, pomimo tego, że posuwaliśmy się doliną nie ustępującą w urodzie Dolinie Kościeliskiej z Tatr. Jest podobnie wąska i najeżona skałami wiszącymi niemal nad głową, a przy tym zupełnie pusta, bez tysięcy turystów idących w jedną i drugą stronę. Już wczoraj wieczorem pokazywały się nam odległe, ośnieżone szczyty.

Godz. 11:55. Przeszliśmy przez kolejną, niewielką wioskę. Za wioską droga stała się już nieprzejezdna dla samochodów osobowych. Zatrzymaliśmy się tuż za ostatnimi domami i robimy odpoczynek. Wcinamy jakieś smakołyki. W stronę wioski powoli szła kilkunastoletnia dziewczyna, może nawet miała z osiemnaście lat. Trzymała na sznurku krowę, której pozwalała paść się wzdłuż drogi. Widok był dość niecodzienny. Dziewczyna była ubrana w ciemny strój ukrywający jej kształty, zapewne bardzo powabne, ale tego mogliśmy tylko się domyślać. Twarz miała bardzo ładną i nawet nie zakrytą żadną chustą czy czadorem. Ciemne oczy uważnie nas obserwowały. Jeszcze ciekawiej od dziewczyny wyglądała krowa. Była naga. Ale nie to było takie ciekawe. Krowa miała na szyi i rogach mnóstwo różnych naszyjników i ozdób. Wyglądało to tak jakby Księżniczka Krowa miała skromnie ubraną służącą. Dziewczyna udając, że nie jest nami wcale zainteresowana próbowała przytrzymać krowę kilka metrów od nas i zmusić ją do popasu, aby przyjrzeć się jakimś dziwakom z plecakami. Długo jednak na nas nie patrzyła, krowa powlokła ją dalej w stronę wsi, nie zważając na rozpaczliwy opór dziewczyny. Zainteresowały się też nami jakieś dzieci. Częstujemy je cukierkami.

Za wioską spotykamy Holendra z Groningen, nazywa się Henk T. Vogd. Idziemy razem około 20 minut. Henk pracuje w jakiejś firmie wydającej przewodniki po górach. Chodzi po okolicy i zbiera materiały do kolejnej publikacji.
 



Wioska Olgunlar


Przed deszczem
 

Przechodzimy przez wioskę Olgunlar. Musimy brnąć po kostki w nawozie. Wiele ścian domów jest pooblepianych plackami z suszącego się nawozu. Już od długiego czasu jesteśmy powyżej górnej granicy lasu i brak tu drewna na opał. Jego rolę spełnia suszony nawóz. Wioska jest mała i biedna, w centrum wioski stoi drewniany słup pokryty stożkiem z cynkowanej blachy, a nieco poniżej przyczepiony jest megafon. Konstrukcja ta spełnia rolę minaretu, a pewnie też meczetu, bo żadnej innej budowli koło słupa nie ma. Pomimo ogólnego wrażenia biedy widzimy anteny satelitarne.

Godz. 14:00. Kolejny odpoczynek. Droga zamieniła się już w ścieżkę. Samochody już tu nie dojeżdżają. Często spotykamy ludzi pasących karłowate krowy i owce. Pogoda zaczęła coraz poważniej się psuć. Wieje silny wiatr i nadciągają ciężkie, granatowe chmury wiszące tuż nad naszymi głowami.

Godz. 14:30. Rezygnujemy z dalszej drogi. Rozbijamy obozowisko. Jesteśmy na wysokości około 2400 m.n.p.m. Znaleźliśmy dogodne miejsce na postawienie namiotów. Na łące z soczystą trawą znajdujemy nieco miejsca o niezbyt dużym nachyleniu. W pobliżu mamy niewielki strumyk. Łąka jest podmokła, ale jest to w okolicy chyba najlepsze miejsce. Niedaleko nas jest kilka konstrukcji z kamieni przypominających niskie rotundy. Są to tylko mury o wysokości nie większej niż metr, spełniające rolę schronienia dla pasterzy od dokuczliwych w tej okolicy wiatrów. Kilkadziesiąt metrów od nas w takiej rotundzie siedzi kilka kobiet i ciekawie przygląda się nam. W pobliżu pasą się krowy. Trochę nieswojo czujemy się w tym miejscu, mamy świadomość, że jesteśmy intruzami na cudzej łące. Jak zdążyliśmy dotąd poznać mieszkających tu ludzi, to na pewno nikt nie przyjdzie robić nam wymówek.

Pomimo psującej się pogody Leszek wybrał się na przechadzkę na najbliższą górę. Po godzinie wrócił przemoczony i zmarźnięty. Tak bardzo chciał połazić po górach, że nawet nie zdążył wziąć ze sobą czegoś od deszczu. Pogoda zrobiła się tak paskudna, że popołudnie przesiedzieliśmy w namiocie wspominając przeżycia z ostatnich dni.



Nocleg na pastwisku
 


Spotkanie w górach


Henk z pasterzem


Widok na wioskę
Nazaf yayla


Kaczeńce


Jak grzyby po deszczu

5 czerwca 1995, godz. 8:00. Noc była straszna. Czuliśmy, że coś nas cały czas gryzie. Udało mi się nocą złapać tubylca, który nas prześladował. Była to pchła. Naliczyłem ponad trzydzieści ukąszeń - czerwonych napuchniętych bąbli. Tych pcheł musiała być chyba cała armia. Był to zmasowany atak wschodniopontyjskich janczarów żywiących się krwią niewiernych. 

Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku ostrego stożka Kaçkar Dag zamykającego dolinę. Nasza wędrówka była jednak często opóźniana przez zatrzymujące się co chwila, drapiące się po nogach, rękach, brzuchach i ramionach ofiary stada pcheł.




Widok na Kaçkar Dag
 


Nasze obozowisko pod
Kaçkar Dag

 

Dotarliśmy do rozległej górskiej łąki leżącej u zbiegu dwóch potoków niosących rwącą. lodowatą wodę. Łąka była tak rozległa, że miejsca starczyłoby na kilkadziesiąt namiotów. Powyżej łąki były już tylko śniegi. Osiągnęliśmy więc nasze docelowe miejsce na główny obóz.

Noce były bardzo zimne, temperatura około zera. Przy dużej wilgotności powietrza było to dość dokuczliwe. Póki słońce z rana nie ogrzało dość mocno namiotów, nie chciało się nam wystawiać nosów z namiotów. Jedynie Leszek był na tyle odporny, że wstawał znacznie wcześniej nie zważając na poranny chłód. Poranne wylegiwanie umilały nam świergotki wyśpiewujące wyjątkowo pięknie brzmiące melodie, w początkowej fazie zwiększając tempo, później coraz bardziej podnosząc ton, aby na końcu zaakcentować dwoma krótkimi gwizdami. Zwykle dwa lub trzy przekrzykiwały się nawzajem.

Nocami cieszyły nas plastikowe butelki, które podczas ściskania dawały rozbłyski światła wewnątrz ścianek. Nie wiem, czy to było jakieś wyjątkowe zjawisko związane z wysokością czy rodzajem plastiku, a może po prostu jest to powszechne, tylko może noce były wyjątkowo ciemne.

Pogoda bardzo często zmieniała się. Czasem w ciągu kilku minut marźliśmy w strugach deszczu, to znów słońce paliło nam skórę. Twarz i szyję chroniliśmy od słońca kremem do opalania. Zapomnieliśmy o posmarowaniu uszu i już po krótkim czasie uszy pokryły się bąblami, które po pewnym czasie zmieniły się w twardą spieczoną skorupę, którą można było zrywać całymi płatami. Przy nieumiejętnym zrywaniu martwej skóry zrywaliśmy również żywą, spod której wyciekała krew. Mieliśmy więc uszy nie dość że poparzone to jeszcze pokryte otwartymi ranami. Z każdym dniem przybywało nam różnych nieprzyjemnych dolegliwości.

Uwagę naszą przykuwało stado kilkunastu niewielkich koni chodzących luzem po dolinie. Były tam klacze i ogiery pasące się bez opieki. Najwięcej czasu na obserwacji stada spędzał Leszek. Stado rządziło się swoimi prawami. Dominujący w stadzie ogier bronił swej naczelnej pozycji zębami i kopytami. Bezlitośnie przepędzał każdego innego amanta zbliżającego się do jakiejkolwiek klaczy.
 


Szafirki w swym
naturalnym środowisku
 


Czyżby dziki tulipan?
 


Kaçkar Dag 3912 m.n.p.m.
 


Pasmo Kaçkar Daglari
 


Pasmo Kaçkar Daglari
 


Pasmo Kaçkar Daglari
 


Odpoczynek?
 



Stopżek Kackar Dag był dla nas niedostępny. Nie odważyliśmy się bez odpowiedniego wyposażenia zapuszczać na zawalone śniegiem przełęcze i szczyty. Śnieg również skrywał znajdujące się powyżej naszego obozowiska jezioro. 


Przygotowanie każdego posiłku było dla nas dużym problemem. Nasz ekwipunek był bardzo skromny, nie zabraliśmy ze sobą kuchenki gazowej. Na wysokości około 3000 metrów nie było żadnego drewna. Ratowały nas jedynie zarośla jakichś wyschniętych, kolczastych roślin, które miały sztywne łodygi, puste w środku. Trzeba było najpierw je przez pół godziny zbierać, aby wystarczyło tego na przygotowanie jednego posiłku, później rozpalić, a podczas gotowania cały czas dmuchać, aby chciały się palić. A gdy już zjedliśmy posiłek, dalsze pół godziny zajmowało nam wyciąganie kolców powbijanych w dłonie.

Zadziwiała nas roślinność. Łąki pokryte były kobiercem kwiatów. Wprost spod śniegu wyłaniały się barwne kwiaty. Niektóre z nich były dla nas znane - dorodne kaczeńce, szafirki rozkwitające wiosną w ogródkach, hodowane w doniczkach fiołki. Wspaniale wyglądały kwiaty podobne do tulipanów, miały jednak zwisającą ciemnobordową głowę.


Podczas całego pobytu w górach skrzętnie zbieraliśmy wszelkie odpadki. To czego nie dało się spalić zabraliśmy ze sobą, aby wyrzucić na śmietnik w jakiejś wiosce. Gdy doszliśmy do wioski, która wyglądała na dość dużą, gdyż była w niej poczta, piekarnia, sklepy, zapytałem człowieka siedzącego przy poczcie, gdzie mogę wyrzucić wór ze śmieciami. Ten zawołał jakiegoś chłopaczka, który wziął ode mnie wór, poszedł za pocztę i za moment wrócił z pustymi rękami. Za pocztą było tylko urwiste zbocze opadające do rwącej rzeki. Stało się dla mnie oczywiste, co służyło za śmietnik. Worek ze śmieciami pofrunął do rzeki. Równie dobrze mogłem sam to zrobić wiele kilometrów wcześniej i własnoręcznie wrzucić śmieci do rzeki. Nikt tam się nie bawi w składowanie i wywożenie śmieci. Potężny nurt rzeki przewalającej się po głazach szybko rozprawia się ze śmieciami i rozdrabnia je na maleńkie kawałeczki.

{Nocleg nad rzeką}

{Nocleg w bocznej dolinie}

Wczesnym południem dowlekliśmy się do Sarigol. Zrobiło się nam żal, że to już koniec wędrówki. Przed nami była jednak jeszcze droga powrotna, prawie cztery tysiące kilometrów. Samochód, jak się spodziewałem, miał rozładowany zupełnie akumulator. Oprócz akumulatora trzeba było jeszcze zrobić porządek ze sprzęgłem. Ostatnie kilometry przed Sarigol czulem, że sprzęgło nie odłącza się tak jak trzeba. Przy przełączaniu biegów zgrzytały mi koła zębate, szczególnie przy włączaniu biegu wstecznego. Samochód przepchnęliśmy na krawędź schodków, które były koło nas. Mogłem wleźć pod samochód i podciągnąć śruby napinające linkę sprzęgła. Przepakowaliśmy wszystkie nasze bagaże tak, aby było wygodniej podczas podróży. Zrobiliśmy jeszcze ostatni dobry posiłek. Mieliśmy ze sobą kilka pstrągów potokowych - pięknych, pokrytych czerwonymi plamkami ryb, które dostaliśmy po drodze. Podczas naprawiania samochodu Leszek jeszcze kilka takich samych dołowił w rzece.

Gdy już byliśmy zapakowani poprosiliśmy miejscowych o pomoc. Ciąganie naszego samochodu przez ciężarówkę nic nie dało. Akumulator był rozładowany zupełnie do zera, a do uruchomienia "na pych" powinien mieć choć resztki napięcia. Polonez został uruchomiony za pomocą dodatkowego akumulatora, który jeden z Turków wyciągnął ze swojej ciężarówki. Zamieszanie z samochodem spowodowało, że prawie trzydzieści osób zgromadziło się przy nas. Byli to sami mężczyźni w wieku od kilku lat do zupełnych staruszków. Gotowy do drogi polonez stał z włączonym silnikiem, a ja żegnałem się po kolei ze wszystkimi podając im rękę i słuchając serdecznego pożegnalnego "gule gule".


| WSTĘP | CZĘŚĆ 1 | CZĘŚĆ 2 | CZĘŚĆ 3 | CZĘŚĆ 4 |