Dogu Karadeniz Daglari

Sławomir Kalinowski
| WSTĘP | CZĘŚĆ 1 | CZĘŚĆ 2 | CZĘŚĆ 3 | CZĘŚĆ 4 |


Przygotowania

Decyzja zapadła. Teraz szczegóły, gdzie, jak i kiedy? Pierwszy problem, jak tam się dostać? Samolot - dla mne za drogi, a poza tym jakoś nie przystoi wybierać się na włóczęgę samolotem. Pociągiem? Niewiele taniej niż samolotem, do tego przesiadka i długie czekanie w Budapeszcie. Autobus? Przetrząsałem miasto w poszukiwaniu biura podróży, które prowadzi przejazdy autobusowe do Stambułu. Nie znalazłem. Pozostał więc własny samochód. Wyjście dość dobre, ale samotnie samochodem to też drogo. Przydałoby się więc towarzystwo. Zwykle w takich wypadkach niezawodny jest Leszek. Dał się przekonać do tego wyjazdu. Jeszcze taniej byłoby, gdyby jeszcze ktoś pojechał. Rozpocząłem poszukiwania. Udało mi się zarazić do tego pomysłu Alinę i Stasię. Na krótko przed wyjazdem Alina wypadła z załogi - sprawy rodzinne. Pozostaliśmy więc we trójkę. Czwartej osoby nie zdążyliśmy już znaleźć.

 Przygotowania do wyjazdu zaczęły nabierać tempa - zakupy, ubezpieczenia, dopieszczenie mojego ulubieńca - kremowego Poloneza. Musiałem załatać chłodnicę. Nie miała jeszcze roku, a już przekorodowała. Zalutowałem dziurę i wymieniłem gumowe rury z układu chłodniczego. W międzyczasie pękła blaszka przy gaźniku, zabezpieczająca jeden z przegubów. Naprawiłem ją najbardziej uniwersalnym przedmiotem wszechczasów - spinaczem biurowym.

 Ostatnie dni przed wyjazdem minęły na gorączkowych przygotowaniach. Cały czas tłukła się po głowie niepewność - co przyniesie ta wyprawa? Najbardziej dręczył mnie niepokój o to, aby podróż obyła się bez żadnego wypadku, aby wszystkich dowieźć tam i spowrotem całych i zdrowych. Do tego kłopoty z forsą - codziennie chodziłem do banku sprawdzać, czy jest wreszcie tak wyczekiwany przeze mnie przelew za moją ostatnią robotę. Od tego zależało, czy bedę miał wystarczającą ilość pieniędzy na wyjazd. W sobotę wreszcie doczekałem się - w przeddzień wyjazdu pieniądze pojawiły się w banku.

 Kilku rzeczy nie zdążyłem załatwić. Nie mieliśmy żadnej małej kuchenki gazowej, którą można by zabrać w góry. Nie miałem też porządnych butów na górską wędrówkę. W przeddzień wyjazdu udało mi się kupić rozmówki tureckie. Na pewno przydadzą się. Język turecki nie jest podobny do żadnego z języków europejskich.

 Celem naszej wyprawy stało się pasmo górskie Dogu Karadeniz Daglari. Polska nazwa tych gór to Góry Wschodniopontyjskie - część Gór Pontyjskich, pasma górskiego biegnącego wzdłuż południowego wybrzeża Morza Czarnego. W dosłownym tłumaczeniu Dogu Karadeniz Daglari znaczy tyle co Góry Wschodnio-Czarnomorskie. Celem naszej wyprawy jest pasmo Kaçkar Daglari na wschodnich krańcach tych gór, blisko granicy gruzińskiej, z najwyższym szczytem Kaçkar Dag, osiągającym wysokość 3912 metrów nad poziomem morza.



 
 


Posiłek przed granicą


Ostatnie chwile w
Polsce
 


Do granicy tureckiej

28 maja 1995, niedziela, godzina 6:45, Białystok. Nareszcie ruszamy! Po tylu perypetiach udało się wyjechać. Jedziemy we trójkę: Stasia, Leszek i ja. Pogoda bardzo ładna, słonecznie i ciepło. Samochód jedzie zupełnie przyzwoicie. Ruch na drodze niewielki. Dopiero gdy wyjeżdżamy z Lublina jest więcej samochodów. Za Rzeszowem niewielki deszczyk. Tankujemy w Domaradzu.

10 kilometrów przed granicą robimy odpoczynek (godz. 14:35, 478 kilometrów). ładny parking w lesie na stoku. Jest kran z wodą i stoliki. Pogoda jest wymarzona - nie jest gorąco, padał niewielki deszcz, trawa jest wilgotna i bujna. Wcinamy kiełbasę, ciasto, ogórek i inne smakołyki. Leszek poszedł do lasu. Po powrocie zaczął się tłumaczyć, że poszedł szukać roweru. Ktoś mu kiedyś ukradł rower i teraz wszędzie go szuka.

Na granicy jesteśmy o 15:22 (488 km). Bez większych ceregieli wjeżdżamy do Słowacji. Stało się. Jesteśmy już za granicą. Ciągle jeszcze do nas nie dociera, że jedziemy tak daleko i nieświadomi tego, co nas tam może spotkać. Jeszcze żyjemy sprawami, które zostawiliśmy w Polsce. Od tej chwili liczę na Leszka jako pilota, który siedzi obok mnie, Stasia z tyłu.

W Słowacji coraz ładniejsze widoki. Wzgórza Beskidu Niskiego wzmogły już bicie naszych serc. W Słowacji, po drodze tuż za granicą, oglądamy armaty, samoloty i czołgi na cokołach. Szczególnie jeden widok przykuwa uwagę: radziecki czołg na niemieckim. We wsiach ciągle jeszcze widać szczekaczki (megafony na słupach). Po drodze ładny zamek na wysokim wzgórzu po prawej stronie drogi.

Dojeżdżamy do węgierskiej granicy o godz. 17:30 (Mislok, 611 km). Celników węgierskich interesuje tulko wędka Leszka - robi wrażenie, ma 6 metrów długości. Oglądają, podziwiają. Po przekroczeniu granicy zatrzymujemy się na parkingu. Oglądamy mapę. Przyłazi dwóch grajków, prawdopodobnie Cyganów. Są natrętni. Nie mamy drobnych. Leszek daje im 2 zł, ale marudzą, że nie mogą wymienić tego w kantorze. W końcu biorą i odchodzą.

Jedziemy dalej. Nie udaje się nam znaleźć drogi przez Tokaj. Jesteśmy na Wielkiej Nizinie Węgierskiej. Po jednej stronie drogi olbrzymie stado krów białych, po drugiej łaciatych. Drogi dobrze utrzymane, równe i dobrze oznakowane. Jedziemy bez pośpiechu.

O godzinie 19:06 robimy przerwę, grzebię przy silniku. Potem idę poszukać Leszka roweru w krzakach po drugiej stronie drogi. Roweru co prawda nie ma, ale odkrywam za krzakami jeziorka - prawdopodobnie wyrobiska po żwirowni. Jesteśmy gdzieś za Miszkolcem. Podjeżdżamy samochodem nad wodę. Miejsce jest bardzo przyjemne, dookoła niezbyt gęste krzaki, niewielka trawka, trochę żwiru. Na brzegu jeziorka są jakieś zdechłe ryby - płotka i jakaś inna, podobna do okonia, ale o kształcie krąpia. Na środku jeziorka ktoś łowi ryby z łódki. Oglądamy zachód słońca. Komary tną jak opętane. Jest już trochę chłodno. Ładne widoki. Po drugiej stronie jeziora widzimy za mgiełką zarys gór, prawdopodobnie już po słowackiej stronie. O godzinie 20:19 ruszamy dalej.

O godz. 22:25 jesteśmy na przejściu granicznym Csengersima. Czujemy, że od tej chwili zaczyna się nasza przygoda. Zbliżamy się do Rumunii.

Celnicy węgierscy są znudzeni. Ci również są zainteresowani Leszka wędką. Celnicy rumuńscy pytają o walutę. Żadnych formularzy, szybko wjeżdżamy do Rumunii o godzinie 23:05. Pierwsze wrażenie trochę przykre. Żołnież rumuński, ciemno, dziurawa droga, żadnych budek z ludźmi. Jedynie kilka osób próbowało nas zatrzymać, aby kupić od nas dolary.

Jedziemy do Satu Mare. Musimy wymienić pieniądze i kupić benzynę. Dużo osób chodzi po ciemku poboczem drogi. Trzeba uważać, aby kogoś nie rozjechać. W Satu Mare trochę błądzimy, ale w końcu znajdujemy stację benzynową. Wcześniej zatrzymuje nas policja. Okazuje się, że mam włączone halogeny. To dlatego po wjeździe do Słowacji migały na nas długimi światłami polskie samochody, które nas mijały. Zrozumiałem również dlaczego też bardzo dziwnie zachowywało mi się oświetlenie, gdy włączałem światła drogowe. Na stacji benzynowej jesteśmy o północy. Młody chłopak za dolary nie chce sprzedać benzyny. Mówi, że w centrum w hotelu można zamienić pieniądze. Wracamy do centrum. Po mieście jeździ się paskudnie. Jest słabo pooznaczane i ciemne. W centrum czynne są kioski, łazi sporo osób. Znajdujemy hotel. Nie udaje się wymienić pienidzy. Obok hotelu czynne są sklepiki spożywcze. Dogaduję się po angielsku. Zamieniam 20$ po 1800 lei. Mamy 36000 lei. Wracamy na stację benzynową. Po drodze znów w tym samym miejscu zatrzymuje nas policja. Sprawdzają tylko dokumenty. Niezłe tempo. Jesteśmy pół godziny w Rumunii, a już za nami dwie kontrole policyjne.

Wreszcie tankujemy paliwo. Benzyna ma dziwny zapach. Chłopak na stacji tak leje, że aż przelewa. Tankuję 34 litry za 21000 lei, zostawiam napiwek. Wychodzą trzy litry benzyny za dolara. Cieszymy się, że benzyna jest tania. Dalsze plany: Baja Mare, Dej, Reghin, Tirgu Mureş.

Udaje się nam wreszcie wyjechać z Satu Mare. Nie wiemy jednak, w którym kierunku wyjechaliśmy. Jak dla mnie, to zdecydowanie za mało drogowskazów. Przy jakiejś bocznej drodze robimy 15-minutowy odpoczynek. Czujemy się doskonale. Niebo jest rozgwieżdżone, świerszcze głośno hałasują. Jemy, pijemy, szukamy roweru. Jak na razie nie widzimy w okolicy żadnych gór. Ruszamy w dalszą drogę. Brak drogowskazów. Błądzimy po jakichś bocznych drogach. W końcu udaje się zobaczyć jakiś drogowskaz do Dej. Wyjeżdżamy wreszcie na lepszą drogę. Droga zaczyna się wznosić, wjeżdżamy w góry. Leszek i Stasia śpią. Ciekawa droga, jadę w tunelu z drzew, gałęzie wiszą nisko nad głową. Jadę kilka kilometrów cały czas pod górę. W końcu jest zjazd. W ciemnościach przede mną widzę coś dziwnego, coś czerwonego, ruszającego się. Trochę zwalniam. Dopiero gdy podjeżdżamy bliżej widzimy wóz ciągnięty przez maleńkiego, chudego konika. Wóz oświetlony jeest pochodnią, która była właśnie tym czymś czerwonym. Na wozie siedzą jacyś ludzie. Konik powoli ciągnie wóz pod górę. Wcześniej mijałem wozy w ogóle nieoświetlone. Trzeba bardzo uważać, aby na coś albo na kogoś nie najechać. Sporo osób chodzi poboczem. Czy oni w ogóle nocami nie śpią? Po co łażą w środku nocy z niedzieli na poniedziałek?

Już od dłuższego czasu mam trudności z utrzymaniem powiek w górze. Próbują zamknąć się, jakby były na sprężynach. Czas wreszcie się trochę przespać. Jest to bardzo duży wysiłek trzymać oczy otwarte. Robię wszystko, aby trochę się rozruszać, wiercę się, ziewam, wystawiam rękę za okno i łapię chłodne powietrze, gryzę cukierki. Niewiele to pomaga. Rozglądam się za jakimś odpowiednim miejscem na postój. Wreszcie na jakimś szerokim zakręcie z dużym poboczem zatrzymuję samochód. Jesteśmy na zboczu góry. Wygląda na to, że jak się rozwidni, będziemy mieć ładny widok. Jeszcze tylko okrywam się śpiworem, zamykam szyby, blokuję drzwi, opieram głowę na ręce i odpływam w sen. Należy mi się po przejechaniu prawie tysiąca kilometrów.

Spałem półtorej godziny, od 3:00 do 4:30. Czuję się, jakbym zaspał, bo jest już widno, a my stoimy. Jeszcze tylko maleńki spacerek dla rozprostowania kości i jedziemy dalej. Czuje się rześki i wypoczęty, gotowy do podziwiania rumuńskich krajobrazów. Ruszamy w drogę. Jest piękny poranek, wschód słońca, rosa, mgiełki, zielone pagórki, góry, dużo zieleni. Rumunia pokazała się od ładnej strony. Pokazały się też drogowskazy. Są wysoko nad ziemią. Może dlatego nocą ich nie widziałem, gdyż były poza zasięgiem świateł samochodu.

O godzinie 5:30 wyjeżdżamy z Dej. W jakiejś wiosce drobna awaria - spadła dźwignia przy gaźniku, godz. 5:50. Znów w ruch idzie najbardziej uniwersalny przedmiot wszechczasów - spinacz biurowy. W wiosce widać dużo ludzi. Śpieszą się do pracy. Na liczniku 1040 kilometrów.

Przyglądamy się po drodze ludziom w mijanych wioskach i miastach. Mężczyźni chodzą w dużych kapeluszach. Kobiety idące do pracy również mają kapelusze, które są przywiązane pod brodą szerokimi tasiemkami. Niosą ze sobą motyki z półokrągłym ostrzem. Zastanawiamy się, czy idą do pracy w pegeerze? Nie widać po nich żadnego entuzjazmu. Po drodze widzimy duże, czarne i włochate świnie chodzące w samopas po poboczu. Bardziej przypominają dziki niż domowe świnie. Na drodze często widzimy leżące popękane przednie szyby od samochodów. Jest to dla mnie mocno niepokojący widok. Jaka przyczyna? Czyżby jacyś chuligani, może bandyci? A może dzieci rzucają kamieniami? Przyczyna jest chyba jednak inna, co mnie wcale nie pociesza. Droga jest asfaltowa, ale z bardzo kiepskiego asfaltu, który kruszy się. Na drodze jest dużo kamieni. Właśnie te kamienie wyskakujące spod kół najprawdopodobniej są sprawcą aż tak dużej ilości rozbitych szyb.

Kolejno mijamy miejscowości: Fundatura, Rascruci, Apachida, Mocin, Reghin, Petelea. Godzina 8:15 - jesteśmy w Petelea. Zatrzymujemy się za Tirgu Mureş o 8:55 na parkingu "pod zdechłym kotem". Kot był wielokrotnie rozjechany, na placek. Czaszka jest też zupełnie rozpłaszczona, tylko białe powykrzywiane ząbki świecą się spomiędzy wysuszonej skóry. Nie dodaje on nam apetytu. Szybko zjadamy (nasze jedzenie, nie kota), "szukamy roweru" i w drogę. Żal jest tak szybko opuszczać ten parking, gdyż jest ładnie położony na zboczu góry wśród zieleni.

Godzina 12:20 - tankowanie za 15,000 lei, na liczniku 1324 km. O 13:00 wyjeżdżamy do Braszowa, 1349 km. Droga wznosi się ostro, serpentyny, duży ruch, dużo ciężarówek. Jedziemy bardzo wolno. W okolicach przełęczy Predeal (1033 m.n.p.m.) pokazują się po prawej ładne urwiska. Widoczność jest doskonała, widzimy wszelkie załamania skał w ostrym słońcu. Są to Góry Bucegi. Za przełęczą znajdujemy parking i robimy godzinny odpoczynek od 13:30 do 14:30.

Dalsza droga do Bukaresztu przeszła dość szybko, pomimo tego że ruch był dość duży. W Bukareszcie dość długo błądzimy, zanim znajdujemy ulicę Ionita Cegan. Pomimo planu mamy duże trudności, aby zorientować się, gdzie jesteśmy. Jest bardzo mało znaków drogowych. Często gdy wjeżdżam na skyżowanie, to nie wiem, czy jestem na drodze z pierwszeństwem przejazdu, czy na podporządkowanej. Starałem się więc jechać tak, aby nikogo nie rozjechać i samemu nie dać się przejechać. Próbujemy orientować się na linie tramwajowe. To też zawodzi. Zauważamy, że niektóre z nich, które mamy na mapie, zostały zlikwidowane.

Jestem mile zaskoczony Rumunią z pewnego powodu. Wyjeżdżajac nastawiłem się na kłopoty związane z żebrzącymi dziećmi. Wcale dotąd nic takiego nie zauważyłem. Nawet mamy ze sobą dość sporą ilość cukierków, aby w razie potrzeby było co im dać. Jak na razie, to sami się obżeramy cukierkami.

Udało się nam po wielu perypetiach dotrzeć na ulicę, gdzie mieszka Rodika. Jest godzina 17:57. Zostawiam samochód na parkingu i ruszam w poszukiwaniu domu Rodiki. Po drodze podziwiam jakąś zupelnie odkrytą studzienkę i zastanawiam się, ile nóg już tam się połamało. Studzienka jest głęboka na dwa metry i jest pośrodku drogi osiedlowej. Osiedle jest typowym blokowiskiem. Zieleni jest niewiele.

Znajduję blok, w którym mieszka Rodika, znajduję właściwą klatkę schodową. Są założone domofony, ale wślizguję się do budynku za jakąś dziewczyną i po chwili znajduję właściwe drzwi. Drzwi otwiera Kristine, córka Rodiki. Zaskoczyłem Rodikę w wannie. Szybko jednak stamtąd wychodzi i idziemy zaraz po Stasię i Leszka. Samochód przestawiam na parking pod oknami Rodiki, obok jej Daci. Zabieramy do domu plecaki i trochę jedzenia.
 


Wizyta w Bukareszcie
Nareszcie jest okazja do porządnego wymycia się i kąpieli. Musimy śpieszyć się, póki jest jeszcze woda. Okazuje się, że nocą nie ma wody w kranach - jakieś trudności z wodociągami. Łazienka jest zastawiona butelkami z wodą. Trzeba jakoś sobie radzić - życie do tego zmusza. A jak już człowiek jest wymyty, to coś by się zjadło. Rodika przygotowuje z naszą skromną pomocą jakieś lokalne specjały - bardzo tłustą zupę, chyba na mielonym mięsie baranim, pure ziemniaczane, smażone pokrojone w plasterki parówki, surówkę z sałaty polanej octem winnym. Wcześniej wcinamy jeszcze kanapki i przywiezione przez nas konserwy. Potem pijemy kawę i soki - winogronowy i jabłkowy. Leszek i Kristine próbują rozmawiać po francusku. Stasia postanawia uczyć się angielskiego.

Leszek próbuje dodzwonić się do Białegostoku. Rozmowę trzeba zamawiać. Długo czekał, coś ni to łączyło, ni to nie łączyło. Nie udało mu się dodzwonić do domu. Telefony są chyba bardzo drogie dla Rumunów.

Mieszkanie Rodiki jest duże, z dużym balkonem. Wychodzimy jeszcze tam na pogawędkę. Z balkonu widać mój samochód. Noc jest ciepła. Osiedle jest wyjątkowo akustyczne. Echo krąży pomiędzy blokami. Słychać dużo różnych głosów odbijających się od ścian.

Przed północą kładziemy się spać. Stasia dostaje dla siebie oddzielny pokój z dużym łożem, a my z Leszkiem gnieździmy się na szerokiej kanapie w pokoju gościnnym. Wszyscy poszli spać więc i na mnie czas. Jak zwykle jestem ostatnim, który układa się do snu. Trzeba z obowiązku trochę przespać się. Jutro z rana ruszamy w dalszą drogę. Nie wiadomo, kiedy znów będzie okazja dobrze się wyspać.

Chwile przed zaśnięciem są jedną z najprzyjemniejszych części dnia. Można wtedy przypomnieć sobie co się wydarzyło w ciągu dnia, przeanalizować to i niepostrzeżenie odpłynąć w sen. Obawiałem się przejazdu przez Rumunię, ale teraz jestem nią oczarowany. Miasta nie sprawiają dobrego wrażenia, ale poza granicami miast jest pięknie. Na pewno życie dla mieszkańców jest tu bardzo trudne. Przejeżdżaliśmy przez Transylwanię bliżej jej wschodniej części, drogami, które nie są międzynarodowymi tranzytowymi trasami. Wioski sprawiają przygnębiające wrażenie, są ubogie. Widoczny jest marazm, brak chęci do życia, upiększania swojego otoczenia. Prawie wcale nie było widać kwiatów przy domach. Smutny obraz wiosek był jednak rekompensowany przez wspaniałe widoki, bujną przyrodę. Wiele wiosek w Polsce też nie wygląda dużo lepiej. W ostatnich latach jednak u nas zaczęło się trochę zmieniać, widać więcej nadziei. Tu jeszcze tej nadziei na lepsze życie brak. Po dzisiejszym dniu postanowiłem, że przyjadę powędrować po Rumunii, ale bez obciążenia w postaci samochodu. Z okien samochodu można dużo zobaczyć, ale bardzo powierzchownie. Obrazy zbyt szybko się przesuwają. Człowiek jest odizolowany od ludzi tu mieszkających.

Droga przez Rumunię była interesująca, ale bardzo męcząca. Nad każdym kilometrem trzeba było się napracować. Kilometrami ciągnęły się rozkopane drogi, zupełnie nie zabezpieczone. Wymagało to bardzo napiętej uwagi, gdy samochody tłoczyły się na lewym pasie, a prawy był na długości kilku kilometrów wykopany na głębokość metra. Chwila nieostrożności i można było wylądować w wykopie ze zniszczonym podwoziem. Dużo samochodów nocą jeździło tylko z jednym światłem, wielokrotnie więcej niż w Polsce.

Niepostrzeżenie zasnąłem podczas rozmyślań o przebytej drodze. Noc była bardzo krótka. Poranek jest słoneczny i ciepły. Dzień zapowiada się upalny, na niebie żadnej chmurki. Jest dziś wtorek, zaczyna się trzeci dzień naszej podróży. Szybko jemy śniadanie. Rodika i Kristine odprowadzają nas do samochodu. O godzinie 7:30 odjeżdżamy, kierunek przejście graniczne z Bułgarią Giurgiu-Ruse. Benzyny mamy tylko tyle, aby dojechać do Bułgarii. Zaraz po przekroczeniu granicy musimy zatankować. Droga z Bukaresztu jest kiepska. Asfalt i pobocze są bardzo dziurawe. Pomimo tych trudności jedzie się przyjemnie. Pobocze jest porośnięte wielkimi i ładnymi drzewami. Jestem troszkę podniecony, że znow będę miał okazję zobaczyć Dunaj. Wielkie rzeki robią na mnie duże wrażenie. Przez Dunaj już kilka razy przejeżdżałem - w Niemczech, Słowacji i Austrii. W Ingolstadcie w Niemczech zanurzyłem w nim ręce. Woda tam bardzo szybko płynęła, rzeka sprawiała wrażenie dużej górskiej rzeki. W innych miejscach była znacznie szersza, ale już spokojniejsza. Po rozpadzie Czechosłowacji Dunaj jest teraz rzeką czterech stolic - Wiednia, Bratysławy, Budapesztu i Belgradu. Czy jest druga taka rzeka na świecie? Jak dobrze pójdzie, to bedziemy jeszcze nad inną wielką rzeką - Eufratem, nad którym wzięła początek nasza cywilizacja.

Wyjechaliśmy na równiny naddunajskie. Wiele kilometrów przed nami linia pól obniża się - jest tam dolina rzeki, a za nią na horyzoncie teren podnosi się sinym wałem, zwiastując kolejne pasmo gór. A może nam tylko tak się wydaje? Wiemy, że za dwie-trzy godziny dojedziemy do gór Stara Płanina, zwanych też Bałkanami. Na granicę dojeżdżamy o godzinie 8:37. Odprawa poszła dość sprawnie. Rumuni zainkasowali od nas 7000 lei, nawet nie wiem za co, może jakaś opłata za świeże powietrze? Do tego jeszcze zapłaciliśmy 5 dolarów za przejazd przez most na Dunaju. Bułgarscy strażnicy też wzięli stosowne opłaty - 3 dolary za ubezpieczenie i 2 za przymusowe przejechanie przez kałużę z czymś czarnym, co ma sprawić pozory dezynfekcji. Każdy sposób jest dobry na zarabianie pieniędzy, zgodnie z dewizą Tureckiego z kabaretów Olgi Lipińskiej: "co robić aby się nie narobić, nie stracić a zarobić". Przekonałem się też na własnej skórze, że są inne gesty - człowiek z jakiegoś okienka wołał machając ręką z góry na dół - tak jak było to opisywane w przewodnikach.

Z Rumunii staraliśmy się wyjechać z pustym bakiem. W informatorach turystycznych było napisane, że Rumuni pobierają cło za wywożoną benzynę, nawet tę w baku. Nie wiem, na ile ten pusty bak byłby uwzględniony - wskaźnik paliwa nie wskazywał poprawnie. Cały czas pokazywał, że bak jest pełny, dopiero gdy w baku było zupełnie pusto, wskazówka wędrowała w pobliże zera. Na szczęście celników rumuńskich wcale nie interesowała zawartość baków ani bagażników, nie musiałem im tłumaczyć, że wskaźnik poziomu paliwa jest niesprawny. Odprawa szła sprawnie i obsługa była dość miła. Rumunia pozostawiła za sobą korzystne wrażenie.

Po wjeździe do Bułgarii szybko znajdujemy kantor, gdzie kupujemy trochę bułgarskich pieniędzy. Trzeba teraz znaleźć jakąś stację benzynową. Krążymy po mieście. Znajdujemy jedną, ale nie ma w niej benzyny. Na drogach widzimy dość dużo polskich Żuków. W czasie poszukiwania benzyny na jednym z dziwnych skrzyżowań wjeżdżam w ulicę jednokierunkową "pod włos". Od razu za skrzyżowaniem zawracam i jadę znów "z włosem". Przejeżdżam to skrzyżowanie jeszcze raz, zawracam i robię do niego nowe podejście. Teraz wreszcie widzę, dokąd powinienem pojechać. W końcu przy wyjeździe z Ruse znajdujemy stację benzynową i tankujemy 32 litry benzyny po 28 lewa za litr. Paliwo jest tanie, półtora raza tańsze niż w Polsce. No to w drogę - może jeszcze dziś dotrzemy do Azji. Jest godzina 9:50, a na liczniku 1597 kilometrów. Nasza planowana trasa: Bjala, Veliko Tarnovo, Gabrovo, Kazanlak, Stara Zagora, Svilengrad. Dalej już Turcja.

Droga za Ruse jest wąska i ruchliwa. Jedzie dużo TIR-ów. Na szczęście nawierzchnia jest dobrej jakości. Przy kolejnej próbie wyprzedzania mocno naciskam na pedał gazu i znów spada dźwignia w gaźniku, muszę zjechać na pobocze na lewą stronę. Trzeba naprawić ją tak, aby nie sprawiała mi więcej kłopotów. Znów korzystam ze spinaczy biurowych, robię to jednak tak, że możemy dalej jechać już bez obaw, że to się powtórzy. Zajmuje mi to 10 minut. Rozglądamy się po okolicy. Już od dłuższego czasu nie widzieliśmy takich lasów jak w Polsce. Jeżeli coś jest, to tylko małe zagajniki. Drzewa są niskie. Wokół są pola porośnięte zbożem, dużo zieleni. Pogoda nadal jest ładna. Czasem widzimy zaprzęgi z osłami. Niektóre wozy są wielkości taczki.

Po kilkudziesięciu kilometrach od Ruse okolica staje się bardziej urozmaicona. Droga biegnie dnem płaskiej doliny ograniczonej urwistymi zboczami, porośniętymi lasem. Na zboczach widoczne są gdzieniegdzie malownicze białe skały. Widzę też po raz pierwszy monastyry. Przyczepione są do zboczy doliny, ostro kontrastują czerwienią od ciemnej zieleni lasów. W miarę pokonywania kolejnych kilometrów nachylenie drogi staje się coraz większe, jesteśmy coraz wyże i wyżej. Widoki chwilami są dość ładne, jednak większość drogi jedziemy w cieniu dużych drzew. Słynną Przełęcz Szipka (1326 mnpm) osiągamy o godzinie 12:10. Nie zatrzymujemy się na niej, tylko jedziemy dalej. Przełęcz jest rozległa. Jest na niej jakiś pomnik. Zjazd jest stromy, jedziemy serpentynami. Na jednym z zakrętów robimy postój. Na poboczu stoi ładnie obmurowane źródło. Wykorzystujemy to na umycie się, uzupełnienie zapasu wody, przygotowanie jedzenia. Podczas szukania roweru w lesie z Leszkiem spotykamy węża. Ma z metr długości. Z góry jest oliwkowobrązowy, od spodu żółty. Skoro się tak maskuje, to nie powinien być jadowity. Robię mu zdjęcie i przez chwilę za nim łażę - ucieka ode mnie. Nie próbuję jednak sprawdzać, czy rzeczywiście nie jest jadowity, zostawiam go w spokoju.

Po przejechaniu przez Starą Zagorę (ciekawy tunel) z Bałkanów wyjeżdżamy na Nizinę Gornotracką. Jeszcze stokilkadziesiąt kilometrów do Turcji, jest godzina 14:50. Za Harmanli mam problem ze znalezieniem właściwej drogi. Główna droga jest chyba zamknięta, jest jakiś objazd. Próbujemy jechać objazdem, brak jest dalej jakichkolwiek znaków. Zawracamy, chyba pomyliłem ten objazd. Jedziemy dalej główną drogą. Po kilkunastu kilometrach droga jest przegrodzona, jest tylko jakaś wąska droga w lewo. Przejeżdżam koło barierek i po stu metrach zatrzymuje mnie milicja. Kilkanaście minut zajmuje mi rozmowa z nimi, chcą aby z nimi rozmawiać po rosyjsku. Próbuję, ale zaraz znów przechodzę na polski. Chcą wlepić mi mandat, ale jakoś się z niego wykręcam. Nie służy mi przejazd przez Bułgarię - najpierw wjechałem w drogę jednokierunkową "pod włos", teraz przejazd tą zamkniętą drogą. Zawracam i przed barierkami skręcam w boczną drogę. Na odjezdnym widzę, że milicjanci chwycili kogoś innego, kto zapchał się w tą drogę tak jak my. Czy jemu też upiecze się mandat?

Po kilku kilometrach jesteśmy już na właściwej drodze. W miejscowości Biser robimy dłuższy postój, na bazarku robimy zakupy. Wszystko jest tanie. Kupujemy czereśnie i chałwę. Chałwa jest kilkakrotnie tańsza niż w Polsce. Ma kakaowy kolor, jest pyszna, właśnie taka, jaką lubię. Jeszcze musiałem pogrzebać przy samochodzie. Pas bezpieczeństwa po prawej stronie przestał działać - puściła sprężyna. Naprawa zajmuje mi około dwudziestu minut. Ależ wszystko się sypie w tym samochodzie! Cały czas dochodzi do nas intensywny zapach chałwy. Czyżby była tu gdzieś jej wytwórnia? Na szczęście jesteśmy objedzeni chałwą i zapach ten mało nas wzrusza.

Po naprawie za resztę pieniędzy tankujemy jeszcze benzynę w miejscowości Ljubimec i o godzinie 18:25 jesteśmy na granicy bułgarsko-tureckiej. Szybko przedostajemy się na turecką część przejścia. Zajmuje nam to trochę czasu. Przejście jest bardzo rozległe. Zanim dostaniemy się do Turcji musimy najpierw zdobyć wizy tureckie. Znajduję kantorek, gdzie są one sprzedawane, ale kantorek jest zamknięty. Po piętnastu minutach przychodzi wreszcie urzędnik, który wkleja te wizy do paszportów i inkasuje od sztuki po 10 dolarow. Przejeżdżamy wreszcie na turecką stronę, jest godzina 19:30. Przybyły nowe pieczątki w paszporcie. Rozglądam się jeszcze, gdzie można kupić turecką walutę. Jest bank, za jednego dolara płacą 41,900 lirów. Wymieniamy na liry 200 dolarów. Może kurs nie jest najlepszy, ale mamy już spokój na znaczną część drogi. Mamy 8,380,000 lirów. Jest to gruba paczka pieniędzy. Obliczamy, że 1 lir kosztuje 0.56 złotego. Jest tu więc weselej niż w Polsce, jest jeszcze więcej milionerów. Mamy już stempelki w paszportach, w kieszeni pieniądze, więc - turysto do dzieła, na podbój Azji.

Godzina 20:00, 1971 kilometrów od Białegostoku - nareszcie wjeżdżamy do Turcji. Ostatni punkt na przejściu granicznym. Oddajemy jakieś papierki, które dostaliśmy na początku naszej drogi przez to szerokie i wielostopniowe przejście na granicy bułgarsko-tureckiej. Celnik jeszcze pyta tylko dokąd się wybieramy. Rzucam mu na odjezdnym "Trabzon". Pokręcił z uznaniem głową i jeszcze coś powiedział, zrozumiałem tylko tyle, że życzy nam udanej podróży. Przed nami wąskie gardło, przez które wjeżdża się już do Turcji. Dziwnie to wyglądało - olbrzymie szerokie przejście graniczne, a tu nagle taki wąski wjazd.
 



| WSTĘP | CZĘŚĆ 1 | CZĘŚĆ 2 | CZĘŚĆ 3 | CZĘŚĆ 4 |