Dogu Karadeniz Daglari

Sławomir Kalinowski
| WSTĘP | CZĘŚĆ 1 | CZĘŚĆ 2 | CZĘŚĆ 3 | CZĘŚĆ 4 |


Nocą przez Stambuł

No i stało się. Wjechaliśmy. Słońce już chowało się, rozświetlało niewielkie chmurki na czerwono. Poczuliśmy wszyscy ulotny dreszczyk emocji, że właśnie zaczyna spełniać się nasza wyprawa. Ostatnia granica przed celem podróży już za nami.

Najbliższym naszym celem był teraz Stambuł. Nie mieliśmy w planach zatrzymywania się w Stambule i zwiedzania. Chcieliśmy jak najszybciej dostać się do azjatyckiej części miasta i zapuścić w głąb Azji. Był to mój pierwszy wyjazd na inny kontynent. Do tego przejazd przez bardzo długi most nad Bosforem - pomiędzy przęsłami tego wiszącego mostu jest prawie kilometrowa odległość. Już od tygodni cieszyłem się na myśl o przejeździe tym mostem.

Ściemniło się i niewiele widzieliśmy za oknami. Po drodze zorientowałem się, jakie panują tu zwyczaje na drogach. Turcy jeżdżą bardzo szybko. Jechaliśmy znacznie wolniej niż inni. Gdy któryś chciał nas wyprzedzać, migał na nas z tyłu długimi światłami i pędził dalej.

Droga autostradą do Stambułu minęła dość szybko. Tylko byłem zaniepokojony kosztem przejazdu autostradą. Wyglądało na to, że zapłaciliśmy dość dużo. Albo przepłaciliśmy, albo jeszcze nie zorientowałem się dobrze w nominałach banknotów. Zer co najmniej tyle samo co u nas, a na dodatek jeszcze dziwne wartości jak 250000 lirów. A przy tym mieliśmy grubą paczkę tych banknotów, mogliśmy się więc z tym pogubić. Mieliśmy więc dylemat - jechać dalej autostradami czy zwykłymi drogami? Autostrada, którą jechaliśmy była dobrej jakości, niedawno wybudowana. Była aż nazbyt nowa - po drodze żadnych stacji benzynowych, parkingów jak na lekarstwo. Pewnie był to dodatek zupełnie zbędny. W końcu autostrada służy po to, aby po niej jechać, a nie wałkonić sie po drodze.

Zapłaciliśmy za wjazd na most i ruszyliśmy dalej na podbój Azji. Most nie zrobił zbyt dużego wrażenia. Był wielki. Widzieliśmy przede wszystkim kilkupasmową jezdnię. Za to ciekawe były widoki na zbocza gór porozświetlane tysiącami lamp. Przejazd przez most był dla mnie stanowczo zbyt krótki. Nie mogłem za bardzo napawać się widokami, bo kierowałem i musiałem uważać na drogę. Pomimo środka nocy (była północ) ruch był duży i musiałem odpowiednio szybko jechać, aby nie utrudniać jazdy innym. Tak więc jedno z moich marzeń się spełniło - przejechałem przez most łączący dwa kontynenty. Szkoda tylko, że spełnienie to było takie krótkie. Samo miasto też pobudzało moją wyobraźnię. Miało wielusetletnią, burzliwą historię. Sama nazwa - Stambuł - brzmiała egzotycznie i tajemniczo. A gdy jeszcze przypomnę sobie dawne nazwy - Bizancjum i Konstantynopol, urok tajemniczości się jeszcze pogłębia. Do tego środek nocy. Są chwile, gdy człowiek nie pamięta zdarzeń, szczegółów. Pozostają tylko ulotne wrażenia, nastrój chwili. Pozostawia on jednak tak głębokie ślady, że latami pamięta się właśnie to ulotne, ale jakże trwałe wrażenie. I właśnie ta ulotność popycha potem człowieka do dalszych poszukiwań takich chwil, dalszych wysiłków, szaleństw, które dla innych wydają się zupelnie niezrozumiałe, irracjonalne. I dla opętanego takimi żądzami jest to również zupełnie niezrozumiałe, dlaczego zdobywa się często na tak duży wysiłek, tak wiele wyrzeczeń, niewygód, aby znów poczuć ten dreszczyk, który czasem pozostaje w pamięci tylko jako granie świerszcza, czasem rosa na trawie, poświata księżyca, mgiełka nad wodą, czy zapach siana, może kawy w kawiarence.

Zdecydowaliśmy, że szukamy ze Stambułu najkrótszej drogi nad Morze Czarne i dalej posuwamy wzdłuż wybrzeża. No to wędrowcze do dzieła. Pierwszy zjazd w prawo, potem przejazd wzdłuż Bosforu pod tym wielkim mostem i cieszymy się, że jesteśmy już na dobrej drodze. Teraz tylko pozostaje jechać wzdłuż cieśniny i dojedziemy nad Morze Czarne. Łatwo poszło. Ale byliśmy naiwni. Póki co jednak jedziemy i cieszymy się, że jesteśmy już w Azji i rozglądamy się z otwartymi buziami, patrzymy czym różni się Azja od Europy. Zbocza gór po przeciwnej stronie Bosforu błyszczą się jak choinka świąteczna z tysiącami lampek. Wody cieśniny lekko falują. Brzeg jest umocniony i obmurowany. Jedziemy wolno bez pośpiechu i chłoniemy nowe dla nas widoki. Uwagę naszą przykuwa wysoki, rozpalony do czerwoności komin, z którego buchają kłęby iskier. Czyżby jakaś piekarnia? Robi na nas niesamowite wrażenie - rozżarzony komin na tle Bosforu. Droga jest bardzo przyjemna - wije się wzdłuż cieśniny, porośnięta ładnymi drzewami, chyba platanami.

Ale my tak sobie jedziemy, jedziemy, jedziemy, a droga staje sie jakby coraz węższa i skromniejsza. W końcu zaczynamy oddalać się od cieśniny i wjeżdżamy coraz wyżej i wyżej. Droga straciła charakter głównej drogi i zaczęła bardziej przypominać boczną, a miejscami nawet polną drogę. Wyjechaliśmy w końcu spośród wszelkiej zabudowy i wjechaliśmy w lasy. Miejscami było na tyle stromo, że musiałem jechać na jedynce. Zrozumieliśmy, że nie jest to ta nasza wymarzona droga na skróty nad morze Czarne. No, ale skoro jedziemy, to gdzieś dojedziemy. No i dojechaliśmy. Po drodze kilka razy wahaliśmy się, gdzie skręcać. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga zaczęła coraz stromiej schodzić w dół. Droga - to ładnie powiedziane. To było coś, na czym znać było ślady jakichś opon i ginęło gdzieś w jakimś zarośniętym wąwozie. Była to już ostatnia chwila, aby przyznać się, że zabłądziliśmy i zawrócić. Jeszcze kilka metrów i o własnych siłach nie bylibyśmy w stanie wydostać się z tego wąwozu. Udało mi się wycofać samochód z gardzieli wciągającej nas prosto w krzaki. Po tym wyjeżdżaniu tyłem stromo w górę samochód był pokryty pyłem wylatującym spod buksujących kół. Najechałem jeszcze na jakiś duży kamień leżący w trawie, aż coś zazgrzytało pod samochodem.

Chwilę odsapnęliśmy i trzeba było jechać dalej, aby wreszcie wydostać się na jakąś normalną drogę. Azja nie dawała zdobyć się tak łatwo. Ale my byliśmy również uparci. Zaczęło do nas docierać, że pewnie trzeba będzie wracać do Stambułu. Zapuściliśmy się w jakąś drogę, nawet dość dobrą, ale z wysokim solidnym murem po obu stronach. Tereny wojskowe? Szybko sie przekonaliśmy, że tak. Zobaczyliśmy bramę, a przy bramie wartownika z karabinem. Jak się w tej sytuacji zachować? Środek ciemnej nocy, odludzie. Wartownik widzi jakiś obcy samochód świecący prosto w niego światłami. Pewnie się zastanawiał, czy już zaczynać strzelać, czy jeszcze zaczekać? Wziąłem mapę w rekę i wygramoliłem się z samochodu. Starałem się zachowywać tak, aby go nie przestraszyć, bo wtedy mógłby zachować się nieobliczalnie. Chyba się zorientował, że ma do czynienia z turystami. Próbowałem już z daleka go zapytać, jak dojechać do Stambułu. Wyjął gwizdek, zagwizdał i po chwili wyszedł jakiś oficer, który pokazał nam, w którą stronę jechać, aby dojechać do Stambułu. Na szczęście spotkanie nocą z wartownikiem na terenach wojskowych skończyło sie bez niespodzianek. Tym razem już nie błądziliśmy i dość szybko wyjechaliśmy na lepszą drogę. Spomiędzy drzew zaczęliśmy w oddali dostrzegać jakieś światła. Były to znów światła Stambułu.

Na poboczu drogi, w lesie, zrobiliśmy dłuższy postój. Zjedliśmy, wypiliśmy kawę, zrobiliśmy spacerek dla rozprostowania kości, poszukaliśmy tego roweru, który Leszek od tylu dni już szukał. Jak zwykle nie znaleźliśmy go. Byliśmy na dość dużej wysokości. Przed nami zbocze opadało coraz stromiej i ginęło w wodach Bosforu. Noc była dość ciepła, mimo to musieliśmy założyć swetry. Spodziewałem się, że tak daleko na południu będzie znacznie cieplej. Znaliśmy już nasze położenie, wiedzieliśmy w którą stronę dalej jechać. Ale nadal mieliśmy nierozwiązany problem, gdzie jest droga prowadząca nad morze Czarne? Czyli trzeba było wrócić do Stambułu i dalej szukać drogi odbijającej od cieśniny w głąb lądu, skoro wzdłuż Bosforu nie dało się jechać. Na mapie odszukaliśmy nazwy miejscowości, które mogłyby być na drogowskazach.

Znów znaleźliśmy się na drodze biegnącej wzdłuż cieśniny. Znów cieszyliśmy się egzotycznymi dla nas widokami, woda, nabrzeżem, drzewami, domami, pustą ulicą. Długi czas jakiś samochód wlókł się za nami, w końcu zatrąbił i wyprzedził. A my wcale nie śpieszyliśmy się, tylko intensywnie wypatrywaliśmy drogowskazów, które by wreszcie wskazały nam odpowiednią dla nas drogę. Nareszcie jest! Ochoczo skręciliśmy w nią i zadowoleni jedziemy. Nie ujechaliśmy jednak w zadowoleniu zbyt długo. Droga wyglądała dziwnie, przypominała raczej podwórko jakiegoś zakładu przemysłowego. Zawróciliśmy, pokrążyliśmy, ale drogowskaz wyraźnie wskazywał właśnie to miejsce. Skoro tak, to trzeba konsekwentnie jechać dalej. No to jechaliśmy. Droga zaczynała robić się coraz węższa, coraz bardziej stroma, bardziej kręta, domki coraz bliżej krawężników, w końcu wyglądało na to, że przejeżdzamy przez jakieś podwórka. Początkowo jechałem na trzecim biegu, potem było coraz bardziej stromo - musiałem przełączyć na dwójkę, potem jedynkę, silnik coraz bardziej dusił się, a fotele stały się jakby głębsze, potem włączyłem jeszcze ssanie, bo silnik ciągnął coraz słabiej, słabiej. Leszek ze Stasią tylko zaniepokojeni patrzyli, czy samochód nie przewróci się na plecy, zrobiło się już tak stromo. W końcu silnik zdechł. No i teraz gimnastyka - musiałem z całej siły zapierać się na hamulec, bo silnik przestał pracować i nie działało wspomaganie hamulca. Musiałem utrzymać ponad tonę żelaza, bagażu i ludzi, aby nie osiąść na jakiejś ścianie. Do tego kręta i wąska droga, a ściany budynków przy samych szybach. Grunt, że fotel był dobrze zakotwiczony. Zaparłem się na hamulcu, głowę jak sowa przekręciłem o 180 stopni i lawirowałem pomiędzy ścianami. W końcu znalazłem kawałek jakiegoś placyka, gdzie mogłem zawrócić, uruchomić silnik i pojechać dalej normanie, tak jak przewiduje konstrukcja samochodu - czyli do przodu.

Drugie niepowodzenie przy próbie opuszczenia Stambułu. Miasto to po prostu wciąga turystę. Czyżby czarna dziura? Zrezygnowani decydujemy się na wyjazd z miasta główna drogą w kierunku Ankary. No to jedziemy znów wzdłuż Bosforu w kierunku wielkiego transkontynentalnego mostu. Mam okazję popatrzeć znów na niego, z dołu. Jest ogromny. Przejeżdżamy pod nim i rozglądamy się, gdzie by tu pojechać. Rozglądaliśmy się tak przez dalszą godzinę krążąc po azjatyckiej części miasta. W końcu zdecydowaliśmy się jechać autostradą. Ale drogę na autostradę też nie tak łatwo znaleźć. Leszek ze Stasią w końcu zasnęli, a ja jeszcze z pół godziny krążyłem po mieście, zanim znalazłem wjazd na jakąś autostradę. Nawet nie wiem, czy to, po czym jeździłem to był jeszcze Stambuł, czy jakieś satelitarne miasteczka, połączone ze Stambułem. Po drodze zerkałem jeszcze na Morze Marmara, które miałem po prawej stronie. Mnie też zmogło zmęczenie i po kilkudziesięciu kilometrach, na jakimś parkingu przysnąłem za kierownicą. Okryłem się tylko śpiworem, bo noc była dość chłodna. Na liczniku 2364 kilometry.

Spałem dwie godziny. Po przebudzeniu znów w drogę. Po kilkudziesięciu kilometrach znów zmorzył mnie sen. Zatrzymałem się na rozległym parkingu, w części przeznaczonej dla samochodów osobowych. Znów godzina snu. Kilkanaście minut po siódmej wreszcie przebudziłem się na dobre. Słońce było już wysoko, ale czuć było chłód. Kolejny dzień za kierownicą przede mną. Na razie czułem się dobrze. Wymyłem się, zapłaciłem za skorzystanie z toalety i umywalki chyba dość dużo. Przed wejściem do budynku z toaletą siedział starszy człowiek z kilkoma stosami monet na stoliku. Dałem jakiś banknot i dostałem kilka dużych monet reszty. Musze lepiej uważać ile za co płacę. Najpierw opłata za autostradę, teraz za toaletę. Jak zwykle na początku płaci się frycowe, zanim człowiek nie zacznie dobrze orientować się w realiach. Tak jest w każdej dziedzinie życia. Cóż, nauka zawsze kosztuje. Leszek zapłacił za szukanie roweru w toalecie 28,000 lirów. Była to nasza pierwsza toaleta w Turcji. Niczym szczególnym nie różniła się od innych. W kabinie był jedynie dodatkowy kranik z wodą zamontowany nisko na ścianie. Nie wiem, na ile jeszcze w obecnych czasach funkcjonuje dawny muzumański zwyczaj, że do podcierania tyłka używa się lewej ręki, a prawej do jedzenia. Kradzieże w tych krajach karane były dawniej obcięciem prawej dłoni. Było to szczególnie dotkliwe, gdyż do jedzenia trzeba było wtedy używać tej drugiej, nieczystej ręki.



 
 


Przełęcz


Przez piekło nad Morze Czarne

Godzina 7:35 - ruszamy dalej w drogę. Opłata za autostradę 90,000 lirów. 8:40 - tankowanie, 34.5 litra za 999,000 lirów, na liczniku 2502 kilometry. Jedziemy przez góry, okolice Bolu. Kobiety mają twarze odsłonięte, wszystkie mają chustki na głowach. Przy drodze dużo straganów z pamiątkami, szaszłykami. Dużo stolików z czymś płynnym, chyba miodem. Po lewej stronie głęboka dolina porośnięta ciemnozielonym lasem - widok nietypowy w tej części świata. Jesteśmy powyżej chmur. 9:10 (2525 km) - wjeżdżamy na autostradę, kierunek Ankara. 9:50 (2582 km), płacimy 60,000 lirów za autostradę. Jesteśmy 4 kilometry przed Gerede, robimy postój. 10:00 (2590 km) - koniec autostrady.

Jedziemy w kierunku Samsunu, który leży nad Morzem Czarnym. Jesteśmy w górach wysmażonych przez słońce. Góry są z piasku, czasem trafiają się na nich karłowate drzewa. Widujemy czasami porzucone, rozsypujące się zabudowania. 10:30 (2623 km), Ispetmaça. 10:35 - zatrzymujemy się w pobliżu przełęczy na krawędzi urwiska. W dole pod nami są tory kolejowe. Leszek schodzi na dół w poszukiwaniu roweru. Podziwiamy mijane ciężarówki. Są wypakowane do granic możliwości. Są to jeżdżące wieże skrzynek z cebulą, taczek, worków z jakąś bliżej nieokreśloną zawartością. Wszystko jest precyzyjnie powiązane linami. Wypakowane ciężarówki mają wysokość 4.5 albo 5.5 metra - zależnie od wysokości wiaduktów jakie są w okolicy. Nie potrafię nadziwić się precyzji, z jaką są one upakowane. Czasem patrząc na taką ciężarówkę zbliżającą się do wiaduktu zastanawiałem się, czy część ładunku nie znajdzie się zaraz na drodze strącona przez krawędź wiaduktu. Nic takiego nigdy się nie wydarzyło. Towar mieścił się na styk pod wiaduktem.

11:15 (2646 km) Cerkeç, 11:25 (2668 km) Atkaracalar. Teren coraz mniej zaludniony. 11:35 (2677 km) Kurşunlu. 12:00 (2707 km) - mijamy z lewej ośnieżone góry. W dolinach widzimy prostokątne poletka podobne do ryżowych. 12:10 (2724 km) Celtikbas. Wreszcie spadł rzęsisty deszcz, a raczej ulewa. 12:20 - koniec deszczu. Dużo poletek ryżowych. 12:35 (2749 km) - minęliśmy Tosya. Przydrożni sprzedają coś białego w workach, prawdopodobnie ryż. Często widzimy nędzne chałupiny. Są też osiedla. Budowane są z czerwonej cegły. 13:00 (2779 km) - znów pola ryżowe i góry. Często widzimy meczety i minarety. Luciutki deszczyk.

Godz. 13:30 - robimy postój. Chcemy się umyć, ale nie ma dobrego dojścia do rzeki. 14:10 - dalej w kierunku morza. Duża ilość skał i pól ryżowych. 14:15 (2818 km) - Osmancik. Karaday Dec. - przełęcz 940 m.n.p.m. Zbocza porośnięte tują. 15:58 (2926 km) - tankujemy 34.4 litra za 1,000,000 lirów. 16:01 - w drogę. Nie dajemy się namówić na herbatę na stacji benzynowej. 16:35 (2956 km), jesteśmy blisko Samsunu. Na drogach mnóstwo przeładowanych ciężarówek. Jest mgła. Potężne ciężarówki posuwają się wolno lub szybko - zależy to od mocy ich silnika. Wszystkie jednak potwornie hałasują. Ryk niemal tysięcy silników przed nami, za nami, z lewej a nawet prawej strony przez tak długi czas przyprawia nas o ból głowy. Droga jest na bardzo długim odcinku w przebudowie. Wzbijający się w powietrze pył w połączeniu z mgłą daje błoto zalepiające ze wszystkich stron szyby. Droga wznosi się stromo w górę i opada w dół, ginąc gdzieś w otchłani pogrążonej we mgle. Turecki temperament kierowców ciężarówek z mocniejszymi silnikami nie pozwala im posuwać się powoli w kolumnie. Skoro nie mogą wyprzedzać wolniejszych pojazdów lewą stroną, gdyż z naprzeciwka równie dużo jedzie podobnych samochodów z nie mniej dziarskimi kierowcami, robią to prawą stroną nie zważając na to, że mogą obsunąć się po zboczu i przekoziołkować. Uwagę mam napiętą do granic możliwości. Nie ma nawet miejsc, gdzie można zatrzymać się i odpocząć. Ja to mam o tyle dobrze, że nie mam nawet czasu na strach, musze być cały czas skupiony na jeździe. Za to Leszek ze Stasią co jakiś czas zmieniają kolor twarzy - zielony, czerwony, biały, granatowy, oczka mniej lub bardziej wytrzeszczone, szczęka mniej lub bardziej opadnięta, za to włosy na głowie cały czas sterczące na baczność. Nawet nic nie mówią, a gdyby powiedzieli, to pewnie to, że chcą znaleźć się wreszcie w normalnym piekle, gdzie po prostu spokojnie siedzi się w gorącej smole i już nic gorszego człowiekowi nie grozi. Tu w perspektywie mamy przerobienie nas na kotlety mielone przez muzułmanów za pomocą maszynek do mięsa o mocy setek, a może i tysięcy koni mechanicznych. Mam nadzieję, że nie pamiętają, że za zabicie niewiernego idzie się do nieba. Może Ataturk osłabiając rolę religii w Turcji uratował nam życie?

Godz. 17:08 (2978 km), Samsun. Bardzo tłoczno i niebezpiecznie było na drodze. Minęło nas kilkaset a może i kilka tysięcy ciężarówek. Jedziemy przez Samsun w kierunku Ordu. 17:18 (2985 km) - jeszcze w Samsunie. Na ulicach palmy. Z lewej widzimy morze. 17:50 (3016 km) Carsauda. 18:23 (3045 km), postój koło Terme. Rozglądamy się za miejscem na biwak. Do morza wpada jakaś rzeczka tworząca szerokie ujście do morza. Jest sporo trzcin, a w miejscu gdzie jest trochę kamienistego, ale równego i suchego terenu, leżą rozkładające się i śmierdzące zwłoki jakiegoś zwierzęcia. Po oględzinach stwierdzamy, że jest to zdechła foka. Rezygnujemy z biwaku "pod zdechłą foką". Godz. 18:30 - jedziemy więc dalej. Przejazdy przez wioski czy miasteczka przypominają wyścig szaleńców. Nie mogę jechać jak nakazuje tureckie prawo - 60 km/h. Przy tej prędkości ustawia się za mną kolumna wszelkich pojazdów - osobowych, ciężarowych, autobusów i wszyscy trąbią na zawalidrogę. Wszystkim żal tych cennych minut, które mogliby spędzić na piciu herbaty i plotach z przyjaciółmi, a muszą spędzać je wlokąc się za jakimiś najeźdźcami znad Wisły. Nie mam wyjścia, przyśpieszam do takiej prędkości, przy której wyprzedzają mnie już tylko samochody osobowe i autobusy, no, może czasem też bardziej dziarscy kierowcy ciężarówek. Przy tej prędkości podziwiam, z jaką sprawnością przebiegają przez ulice piesi w wioskach i miasteczkach. Wiedzą, że nie mają żadnych szans przy bezpośrednim spotkaniu z hordami janczarów na stalowych rumakach z gumowymi podkowami.

W Ünye znajdujemy kemping. Jest prawie pusty, jakby wymarły. Nie ma nikogo z obsługi. Pewnie sezon jeszcze się nie zaczął. Mamy nareszcie kran z bieżącą wodą. Możemy nareszcie porządnie wymyć się korzystając z zapadającego mroku. Cały czas krążyło koło nas dwóch 18-22 letnich Turków i próbowało z nami rozmawiać. Jeden z nich próbował nam wytłumaczyć, że jest administratorem tego terenu. Poczęstowaliśmy ich kawą. Obaj byli w marynarkach, a jeden miał sweter pod spodem. Jest to charakterystyczny ubiór. Obok nas rozłożyło się dwoje starszych ludzi, którzy jak się poźniej okazało byli Libijczykami. Z mieszkanie służyła im półciężarówka, którą prawdopodobnie przyjechali. Z rozmowy z nimi wynikało, że przyjechali z Samsunu. Z niedowierzaniem zerkamy na ich samochód, który posiadał tylko elementy niezbędnie konieczne, aby samochód mógł się poruszać. Wszelkie oznaki luksusu nie istniały w tym samochodzie, a więc lampy, szyby, tapicerka, itd. Mam nawet wątpliwości co do istnienia hamulców w tym samochodzie. W końcu nie są one potrzebne do jazdy, a tylko do ewentualnego zatrzymania się. Ale jest przecież wiele innych sposobów, aby zatrzymać samochoód, niekoniecznie hamulce. O stosowaniu tych innych metod mogł świadczyć brak szyb, reflektorów, czy wgniecenia w nielicznych blachach, które ostały się jeszcze tu i tam. Samochód może też zatrzymać się sam z powodu braku benzyny, o ile nie zjeżdża właśnie z góry. Obecności jednego elementu samochodu byłem pewien, nie oglądajac go nawet na własne oczy - pedału gazu. Oczyma wyobraźni widziałem ten pedał zajmujący większą część kabiny, błyszczący wypolerowanym chromem, oczko w głowie właściciela tego kramu.



 
 


Morze Czarne
 


Skały za mgłą
 


Czas jechać dalej

 


Na wysoką przełęcz

Po przebudzeniu się staramy się jak najszybciej zwinąć namioty i wyjechać z Ünye. Leszek próbuje jeszcz coś złapać na wędkę. Jako przynętę używa chleba. Bez rezultatów. Dzień jest słoneczny i zapowiada się dobra pogoda. Na dzisiaj mamy w planie wjechać gdzieś w głąb gór. Nie możemy jednak zupełnie swobodnie zająć się sobą, mamy znów towarzystwo. Krąży koło nas Turek, który podawał się za kierownika tego kempingu. Przychodzi do nas także Libijczyk z żoną. 

Nasi libijscy sąsiedzi cały czas przyglądają się, co my robimy. Leszek po porannym goleniu się smaruje się wodą kolońską. Libijczyk wyciągnął ręce, aby dać mu trochę na spróbowanie. Wysmarował się. Również jego żona postanowiła sprawdzić jak to pachnie i też wysmarowała się tą wodą.

W ciągu godziny zapakowaliśmy się i wyjechaliśmy z Ünye. Przed nami znów droga skalistym brzegiem morza. Godz. 8:13 (3065 km), jedziemy w kierunku Ordu. Zabudowania wyglądają tak, jakby były w ciągłym remoncie. Po drodze widzimy palmy i cyprysy. Często przejeżdżamy przez rzeki. Po lewej mamy cały czas morze, po prawej góry. Spotykamy osły. Wjeżdżamy wysoko. W dole morze. Jedziemy często nad urwiskami. Dzieci są z odkrytymi twarzami, w granatowo-białych mundurkach. 9:38 (3127), Perşembe.

Godz. 9:56 (3141 km) - ulice Ordu. Palmy, róże, cyprysy. Pierwsza blondynka. Kilka rzek wpada do morza. Robimy zakupy na bazarze. Ceny: 1kg pomidorów 15,000, 1kg czereśni - 50,000, 1 btelka pepsi - 30,000, 6 obwarzanków - 30,000 lirów.

Jazda brzegiem morza nadal przypomina wyścig straceńców. Kto ma szybki samochód ten jedzie szybko. Inni ledwie wloką się po stromych podjazdach. Czasem trafia się wolno jadąca ciężarówka i wtedy trzeba posuwać się z prędkością 20 km/h. Wyprzedzanie jest trudne, droga jest wąska i kręta.

Powietrze jest wilgotne. Wokół jest bardzo bujna zieleń. Na morzu horyzont jest niewidoczny, ginie w delikatnej mgiełce. Brzeg morski jest stromy i skalisty. Droga często jest blisko samego brzegu. Raz na wiele kilometrów trafia się jakieś miejsce, gdzie można byłoby rozłożyć się z namiotem. Brzeg jest niegościnny, kamienisty.

Stasi udaje się wypatrzeć, że coś wyskakuje z wody. Droga biegnie ze 30 metrów ponad poziomem morza, mamy więc dobry widok. Pobocze jest szerokie, zatrzymujemy się i idziemy zobaczyć co to jest. Z otwartymi ustami obserwujemy stado baraszkujących delfinów, wyskakujących ponad wodę. Próbuję robić zdjęcia, ale delfiny są daleko i nie wiem, czy coś z tego wyjdzie. W dole pod nami widzimy rozkładające się zwłoki jakiegoś dużego zwierzęcia. Jest podłużne, spod skóry wystają żebra. Wygląda to na martwego delfina. Dużo tu padliny na brzegu - wczoraj foka, a dziś delfin. Gdy tak rozdziawieni przyglądamy się delfinom zatrzymuje się przy nas jakiś samochód. Okazuje się że jest to policja. Zapytali tylko czy wszystko jest w porządku, popatrzyli też chwilkę na delfiny i pojechali dalej.

10:40 (3191 km) Giresun. Dzieci i młodzież są charakterystycznie ubrani. Młodsi mają na sobie fartuszki z białymi kołnierzykami, a starsi granatowe mundurki i białe koszule. Są też spódniczki w kratę, kamizelki i białe koszulki. Część dziewcząt nosi krawaty. Za Giresun są duże plantacje orzechów laskowych. 12:15 (3227 km), Tirebolu - miasto. Prawie wszyscy palą papierosy. Mężczyźni noszą marynarki. 13:05 (3277 km) Çorgubaşi - port. Wiele rzek wpadających do morza jest wyschniętych częściowo lub całkowicie.

Po drodze mijamy stojące przy drodze stragany z rybami. Ryby są dość drogie w porównaniu z innymi produktami spożywczymi. Rozpoznajemy pstrągi, kosztują 200,000 lirów. Małe kosztują 60,000, średnie 100,000. Morskie ryby są dla nas zupełnie nieznane. Próby targowania się nie dają rezultatów. Sprzedawcy twardo trzymają się cen, które są napisane na kartkach przy poszczególnych gatunkach. Na jednym straganie nie udaje się nic wytargować, jedziemy więc dalej. Na następnych straganach ceny są takie same. Również nie udaje się nic wytargować. Dochodzimy do wniosku, że w przypadku ryb ceny są chyba odgórnie regulowane i sztywne. Kupujemy więc w takich cenach jakie są. Decydujemy się na kilogramową rybę podobną do tołpygi i kilka innych, małych.

Droga jest bardzo interesująca, ale po paru godzinach jazdy jesteśmy znużeni. Nawet najpiękniejsze widoki w końcu się opatrzą. Tylko skały, urwiska, zieleń, morze, wioski. Chmury wiszą bardzo nisko. Jest to charakterystyczne dla tego wybrzeża. Rzadko jest tu dobra widoczność. Wysokie góry przylegają bezpośrednio do morza. Wilgotne powietrze napływające znad morza skrapla się i stąd te ciągłe mgły i niskie chmury. Jednak dzieki temu zieleń jest bardzo bujna. Wybrzeże nie jest zachęcające do biwakowania nad nim. Na kilkuset kilometrach tego brzegu jest tylko kilka kempingów. Kamienie i piasek na brzegu mają ciemny kolor, prawie czarny. Może to dlatego morze to nazywa się Czarne?

Czas na tankowanie. Znajdujemy stację benzynową. Do baku weszło 38 litrów paliwa za 1,100,000 lirów. My też potrzebujemy jakiegoś paliwa. Mamy ryby, ale nie mamy na czym ich usmażyć. Znajdujemy sklep spożywczy blisko drogi. Ruszamy we trójkę na zakupy. Jest to chyba zawsze najciekawsze przeżycie za granicą. Kupujemy olej, a przy okazji kilka gatunków chałwy. Niektóre z nich wcale nie przypominają tego, co wcześniej znałem pod nazwą chałwa. Smaki też są różne. Niektóre z nich wyglądają tak, jakby były zrobione z samego cukru. Są bardzo słodkie, przy krojeniu czy łamaniu nie rozwarstwiają się na pasemka tak jak wcześniej znane przeze mnie chałwy. Te w Polsce bardziej mi smakowały. Ale może po prostu trzeba je polubić, poznać ich urok? Mamy spory zapas chałwy na dalszą drogę, chyba ze dwa kilogramy. Przyda się na wędrówkę po górach, gdzie przede wszystkim ważne są kalorie, mniej liczy się smak. Ceny: olej: 90,000, 1kg mąki: 25,000, chałwa: po 75,000 i 90,000 lirów za kilogram.

Godzina 15:25, na liczniku mamy 3368 km. Robimy krótką naradę, kilka spojrzeń na mapę i decydujemy się na wjazd w głąb gór. Jesteśmy w Iyidere. Ruszamy w stronę Ispiru, miasteczka, które jest mi już znane z artukułu w "Poznaj Świat". Przed nami nie lada atrakcja - przełęcz na wysokości 2600 mnpm. W tej chwili jesteśmy na poziomie morza. Mamy więc do pokonania dość dużą różnicę wysokości. Jak dotąd nie byłem jeszcze na takiej wysokości, nawet na piechotę, nie mówiąc już o samochodzie. Liczę na to, że Polonez poradzi sobie z tym, na wysokość powyżej 1300 metrów już wjeżdżał w Pirenejach.

Dolina, którą jedziemy porośnięta jest bujną roślinnością. Po prawej stronie mamy rzekę Ikizdere, oddzieloną od drogi gęstymi krzakami. Mijamy stado małych krów, wielkości naszych cielaków. Konie, które widujemy w Turcji też są malutkie, takie jak w Rumunii. Polskie w porównaniu z nimi są olbrzymie. Dolina jest wąska, miejscami widzimy skały. Jak na razie droga biegnie niemal poziomo, brak jest wyraźnego nachylenia. Cały czas kropi niewielki deszczyk.

O godzinie 16:10 zatrzymujemy się w wiosce Güneyce. Leszek wypatrzył pocztę i chce zadzwonić do domu. Kilka dni temu wyjechaliśmy z Polski i najwyższa pora, aby dać znać rodzinom, gdzie jesteśmy i jak dojechaliśmy. Samochód postawiliśmy niedaleko poczty. Ulica jest wąska, domy są takie jak w miasteczkach. Na ulicy jest trochę ludzi, snują się albo siedzą znudzeni na schodach domów. Przyglądają się nam zaciekawieni. Na poczcie Leszek jakoś dogaduje się, gdzie chce się dodzwonić. Są trudności ze znalezieniem poprawnego numeru kierunkowego, ale jakoś się udaje. Leszek rozmawia przez telefon z synem. Minuta rozmowy kosztowała 45,000 lirów. Do telefonu jest podłączone na przewodzie niewielkie pudełko z wyświetlaczem, gdzie automatycznie pokazuje się kwota, którą trzeba zapłacić. Interesujący wynalazek. Jesteśmy mile zaskoczeni, że z tak odległego miejsca dało się bez większych problemów dodzwonić do Polski, a do tego za niewygórowaną kwotę.

Kilka ciekawskich osób weszło za nami na pocztę. Chyba niewielu obcych trafia się tu. Zbyt długo nie mieli okazji na nas popatrzeć. Pytamy o widokówki z tego rejonu. Nie ma żadnych. Nie wyślemy więc nic. Jesteśmy troszkę zdziwieni - góry, a brak widokówek? Zaczyna też nas to trochę cieszyć, że nie jest to teren zbyt często nawiedzany przez turystów, a przecież o to właśnie nam chodzi.
 


W drodze na przełęcz
 


Wioska Sivrikaya

 

Droga zaczyna coraz bardziej wznosić się. Czujemy, jak coś nam strzela w uszach. Czasem widujemy wędkarzy z małymi rybkami nadzianymi na gałązki. Mijamy wioskę Dereköy. Od półtorej godziny jedziemy w głąb gór. Droga staje się coraz bardziej uciążliwa dla samochodu, silnik jest coraz słabszy. Jadę już tylko na drugim biegu. Po pracy silnika czuję, że nachylenie drogi jest dość spore. Na trójce nie da się jechać. Już od dłuższego czasu jadę nie szybciej niż 30 km/h. Rozmawiamy o nachyleniu drogi. Leszek ze Stasią nie chcą wierzyć, że droga pnie się tak stromo w górę. Przy długotrwałej jeździe po górach zatraca się poczucie nachylenia drogi. Jedynie po pracy silnika można się zorientować czy jedzie się pod górę czy z góry. Za wioską Sivrikaya zatrzymujemy się na szerokim poboczu, od strony dna doliny. Na liczniku są 3422 kilometry. Dopiero teraz Leszek i Stasia poczuli jak jest stromo, gdy nie mogli wygramolić się z foteli w samochodzie, które stały się nagle bardzo głębokie. Jesteśmy lekko ubrani, a na tej wysokości jest już chłodno, poza tym jest już wieczór. Na okolicznych górkach widzimy duże płaty śniegu. Robimy odpoczynek, wcinamy chałwę i kanapki z pomidorem aż uszy nam się trzęsą. Rozglądamy się dookoła i chłoniemy nowe dla nas widoki. Domki dość wysoko wspinają się na zbocza, prowadzą do nich wąskie ścieżki. Dziwimy się, jak ludzie mogą tam mieszkać. Robię kilka zdjęć.

Po drugiej stronie doliny, nieco niżej, stoi dom, a przy nim jest niewielkie poletko ogrodzone kamiennym murem. Jest to zabezpieczenie przed wymywaniem gleby podczas wiosennych roztopów i zasypywaniem poletka przez staczające się kamienie. Przyglądamy się meczetowi, który stoi w wiosce. Widok minaretu robi jeszcze na nas wrażenie i przypomina, że jesteśmy w kraju muzułmańskim. Powyżej nas, na zboczu, jest cmentarz. Grobowce są murowane, mają dużą wysokość. Prawdopodobnie nie da się tu wykopać głębokiego dołu ze względu na skały. Poza tym na takiej stromiźnie spływająca wiosną woda mogłaby powymywać zwłoki z grobów. Widok tego cmentarza na tle ośnieżonych gór jest dla mnie niezwykły. Powietrze jest przenikliwie chłodne, widoczność doskonała. Wydostaliśmy się z obszaru mgieł i deszczów panujących nad morzem. Jesteśmy tuż przy górnej granicy lasu. Czasami drogą przechodzą ludzie, niektórzy prowadzą objuczone konie lub osły.
 


Ostatnie kilometry przed
przełęczą 2600 m.n.p.m.
Koniec postoju, czas jechać dalej. Samochód ledwie wlecze się. Po kilku kilometrach mordęgi znów się zatrzymuję, aby dać wytchnąć silnikowi. Wykorzystuję okazję, aby wypatroszyć i wymyć ryby. Stoimy w pobliżu żlebu zawalonego śniegiem, spod którego wypływa strumyk i płynie wzdłuż drogi. Woda jest lodowata i szybko grabieją mi ręce. Już mi ślina cieknie na myśl o smażonej rybie. Trzeba tylko znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Trzeba się śpieszyć. Zaczyna robić się poźny wieczór. Jeszcze trochę, a będzie się ściemniać. Po pięciu minutach postoju silnik nadal nie chce lepiej pracować. Trudno nawet go uruchomić. Decyduję się zawrócić i zjechać trochę w dół, aby go przewentylować. Rezultat doskonały. Samochód znów pełną mocą ruszył pod górę. Szkoda tylko, że tak późno wpadłem na ten pomysł.

Wreszcie przełęcz, 2600 m.n.p.m., godzina 18:30 naszego czasu, t.j. polskiego letniego, 3435 km od Białegostoku. Mamy chwilę refleksji. Ja stwierdziłem, że w Polsce nie da się wjechać na taką wysokość. Stasia tylko rozciągnęła lubieżnie ręce w stronę gór i westchnęła "eeeeech".

Zaczynał już zapadać zmrok. Droga przez przełęcz była czarna, ale wokół leżała gruba warstwa śniegu, przekraczająca w wielu miejscach metr grubości. Musieliśmy dobrze się ubrać, było zimno. Trzy godziny temu byliśmy jeszcze nad brzegiem Morza Czarnego i podziwialiśmy palmy, a teraz marzliśmy w krainie zawalonej śniegiem. Wystarczyło pokonać odległość tylko około 60 km.

Zrobiliśmy małą przechadzkę do jakiejś obory zasypanej śniegiem. Góry wokół były łagodne i wręcz zachęcały do wędrówki. Nie były jednak naszym celem. Trzeba było poszukać jakiegoś miejsca na nocleg. Na przełęczy było za zimno i za dużo śniegu, nie było miejsca na rozstawienie namiotów. O godzinie 19.02 ruszyliśmy dalej. Teraz było już z górki. Trzeba było włączyć światła. Zjeżdżaliśmy stromymi zboczami mijając urwiste przepaście. Po obu stronach leżał śnieg. Ciągle nie było widać odpowiedniego miejsca na biwak.

Po przejechaniu kilku, może kilkunastu kilometrów wreszcie coś zauważamy - jest jakaś droga w prawo. Zatrzymujemy się. Wyłazimy zbadać teren. Droga biegnie wzdłuż rwącej rzeki, a właściwie ciągu ryczących wodospadów. Przez rzekę jest przerzucony betonowy mostek bez żadnych barierek. Zgroza. Wpadniecie do rzeki to śmierć, żadnych szans na wydostanie się. Za mostkiem jest kamienny murek. Za tym murkiem jest kawałeczek równego terenu. Miejsca wystarczy tylko na jeden namiot. Dobre i to. Przejeżdzamy przez mostek i ustawiamy samochód koło murka. Sami przełazimy na drugą stronę. Jesteśmy na maleńkim trójkątnym placyku - z jednej strony murek wysokości około metra, z drugiej strome zbocze, a z trzeciej urwisko i rycząca rzeka. Trzeba uważać. Jesteśmy zupełnie ogłuszeni - duża zmiana wysokości, a do tego huk wody. Musieliśmy krzyczeć sobie nawzajem do uszu, aby się porozumieć.
 


Koniec dnia pełnego
wrażeń. Smażymy ryby
Nareszcie mogliśmy zająć się jedzonkiem. Jestem w swoim żywiole, wreszcie mogę coś upichcić. Mamy ryby z Morza Czarnego - te które z takim poświęceniem czyściłem w lodowatej wodzie z topniejącego śniegu. Smażę ryby na patelni. Nie ma to jak kuchenka gazowa i prawdziwa duża stalowa patelnia. Znajduję przy okazji nowe zastosowanie dla aluminiowej puchy na żywność. Po ustawieniu przykrywki na boku i wstawieniu do niej świeczki służy doskonale jako latarnia. Osłania świeczkę przed podmuchami i służy jako odblask. Pałaszowaliśmy ryby aż się uszy trzęsły. Ryba podobna do amura była wyśmienita. Mniejsze, podobne do okoni, były niebieskawe i trochę śmierdzące. Ale i tak nie uratowało ich to przed zjedzeniem. Do tego wszystkiego jeszcze pyszna aromatyczna herbata.

Zapakowaliśmy sie wszyscy do jednego namiotu. Dzięki temu nie marzliśmy w nocy pomimo dużego chłodu. Każde z nas pogrążyło sie w swoich myślach. Nie było warunków do swobodnej rozmowy - rzeka za bardzo hałasowała. Stasia tylko rzekła: "Straszno tu". Mnie stać było tylko na "Dobranoc".

Rano okazało się, że jesteśmy 19 km od przełęczy, na liczniku było 3454 km. Leszek wstał skoro świt, o 3:30. Poszedł w górę drogą, przy której spaliśmy. Liczył na to, że wdrapie się na jakiś pobliski szczyt pokryty śniegiem. Doszedł jednak tylko do dość sporej wioski z meczetem. Gdy wstaliśmy, po chwili mieliśmy towarzystwo. Przyszło dwóch młodych Turków. Z Leszkiem znaleźli szybko wspólne zainteresowanie i na migi rozmawiali o łowieniu ryb. Od słów przeszli zaraz do czynów. Nic jednak nie udało się złapać w tych wodospadach, nad którymi biwakowaliśmy. Droga, przy której nocowaliśmy, okazała się dość uczęszczana. Oprócz ludzi przechodziły jeszcze tamtędy stada owiec.

W dalszą drogę ruszamy o godzinie 8:08. Jest dziś piątek, 2 czerwca 1995. Szósty dzień podróży. Dalej znów w dół - sama przyjemność. Szczególnie dla samochodu. Po przewentylowaniu silnika przy zjeździe w dół, pracuje on cichutko jak zegarek, ma dużo większą moc, elegancko przyśpiesza. Czuję sie, jakbym kierował nie Polonezem, a czymś lepszym.

Jedziemy w kierunku Ispiru. Miasto minęliśmy bez szczególnych wrażeń. Szybko znaleźliśmy sie na drodze prowadzącej wzdłuż rzeki Czoruh. Przed nami kilkadziesiąt kilometrów doliną tej rzeki.
 



 
 


Rzeka Czoruh
 


Tunel
 


Dolina rzeki Czoruh
 


Dolina rzeki Czoruh
 


Ruiny zamku w dolinie
rzeki Czoruh
 


Na zamku
 


Widok z zamku na pola
ryżowe i góry
 


Dolina rzeki Czoruh
 


Zamek w dolinie rzeki
Barchal

 


Wzdłuż rzeki Czoruh i Barchal

Jest godzina 8:23, na liczniku 3465 kilometrów. Początkowo droga prowadziła szeroką doliną, która jednak zaczęła zwężać się. W miarę upływu kilometrów asfalt coraz bardziej traci na jakości. Góry wyglądają inaczej niż te, które dotąd widzieliśmy. Surowe, czerwonobrązowe skały, miejscami kępy uschniętych krzaków. Zieleń jest tylko w dolinach.

Przed nami wyrasta skalna ściana z czarną dziurą, do której prowadzi nas droga. Nie wygląda to zachęcająco. W innych miejscach tunele mają obmurowany wlot, a tu po prostu dziura wydłubana w skale. Po lewej stronie przed tunelem jest trochę miejsca na zaparkowanie. Wykorzystujemy to i robimy przerwę na zwiedzanie okolicy. Jestemy na krawędzi urwiska, kilkanaście metrów poniżej mamy rwącą, w brązowym kolorze i mętną rzekę Czoruh. Niepewnie spoglądamy w otchłań. Po wpadnięciu do rzeki nie byłoby szans na wydostanie się z niej, wprost z wody wznoszą się pionowe skały. Wzdłuż rzeki ciągnie się półka wyżłobiona w skałach - dawna droga (widoczna na zdjęciu). Współcześnie droga omija ten odcinek i prowadzi przez tunel.

Pół godziny snulimy się wzdłuż rzeki zastanawiając się jak stara jest ta droga, od ilu stuleci, czy może tysiącleci była używana. Przed nami ostatnich kilkadziesiąt kilometrów przed zapuszczeniem się na piechotę w góry. Naszym celem jest teraz wioska Sarigöl. Według planu, kończy się tam droga i zaczynają wysokie góry. Trzeba jeszcze tylko minąć miejscowość Yusufeli.

Dalsza jazda powodowała coraz większy niepokój. W miarę przybywania kilometrów stan drogi pogarszał się. Początkowo był to w miarę znośny asfalt, potem coraz gorszy, w końcu asfalt skończył się i musieliśmy jechać po żwirze, a po jakimś czasie i tego zabrakło. Polonez znalazł się na safari. Chwilami wydawało się, że ugrzęźniemy w głebokich kałużach. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się że jedziemy nie tą stroną rzeki, co trzeba. Po tej stronie nie ma na mapie drogi. Po drugiej też nie widać żadnej drogi.

Przed nami ukazały sie ruiny zamku Peterek Kale, wznoszące sie wysoko na zboczu doliny. Droga prowadziła tuż koło zamku. Wykorzystaliśmy okazję na odpoczynek i zwiedzanie ruin. Wąska w tym miejscu dolina była łatwa do kontrolowania z tego zamku. Wprost pod naszymi nogami, ze sto metrów niżej rozpościerały sie pola ryżowe, urozmaicane smukłymi topolami. Bardzo przejrzyste powietrze powodowało, że otoczenie miało czyste barwy - błękit nieba, soczysta zieleń pól i drzew, a pomiędzy tym góry o tysiącach odcieni brązów, żółci i czerwieni.

Droga przylepiona do stromych zboczy robiła niekiedy psikusy. Zobaczyłem przed sobą meczet stojący przy drodze na zboczu, a obok niego dwa samochody zupełnie tarasujące drogę przede mną. Przez chwilę zastanawiałem się, czy zmieszczę się pomiędzy nimi. Gdy podjechałem bliżej, to zobaczyłem, że zaraz za samochodami zaczyna się urwisko. Gdybym zaczął się przepychać pomiędzy nimi, to znaleźlibyśmy się w rzece znacznie poniżej meczetu. Okazało się, że droga zakręcała w prawo tuż przed samochodami, ukryta za załomem skał.

W końcu udało się jakoś dojechać do Yusufeli. Dopiero po powrocie do Polski po dokładniejszym przyjrzeniu się mapie zorientowałem się, że ta droga, którą mieliśmy jechać, jest zaznaczona jako droga dopiero w planach, jeszcze nie istniejąca.

W czasie jazdy skrajem urwiska wszyscy, łącznie z samochodem byliśmy na krawędzi wytrzymałości. Kilkudziesięciokilometrowa jazda na drugim biegu nie należała do czynności zbyt relaksujących. Do tego przy patrzeniu przez okno od strony rzeki nie widać było krawędzi drogi, a tylko szumiącą pod kołami sto metrów niżej rzekę. Droga to się wznosiła, to opadała, czasem wyrastała przed nami skalna ściana, to znów droga urywała sie ostrą krawędzią. Dopiero po dojechaniu do niej można było zorientować się, gdzie droga biegnie dalej. Samochód jako pierwszy z naszej czwórki zaczynał tracić odporność na trudy podróży. Zacząłem mieć kłopoty ze zmianą biegów. Sprzęgło dobrze się nie wyłączało przy wciśniętym pedale i koła zębate zgrzytały w skrzyni przy zmianie biegów, szczególnie przy włączaniu wstecznego. Ale póki dało się jechać to jechaliśmy.

Po wyjeździe z Yusufeli w kierunku Sarigöl zmienił się kolor wody w rzece. Nie była to już brązowa zupa, a przezroczysta, czysta woda. Był to potok Barchal. Naszą uwagę przykuł zamek zajmujący szczyt stromo wznoszącej się nad rzeką skały. Nie potrafiliśmy ocenić jego wielkości ani wysokości na jakiej się znajdował. Prawdopodobnie był to zamek Bört Kilise.

Do Sarigöl pozostało jeszcze kilka kilometrów. Przejechaliśmy przez most na drugi brzeg rzeki, jeszcze kilka metrów i przy drodze odbiegającej w bok samochód zbuntował się. Silnik przestał pracować. Całe szczęście, że stanęliśmy w miejscu na tyle szerokim, że inne samochody mogły nas bez problemu mijać. Po godzinie grzebania przy silniku byłem pewien, że nie pracuje pompa paliwowa. Co jakiś czas zatrzymywały się przy nas samochody, ale nikt nie był w stanie nam pomc. Musiałem dostać sie do jakiegoś sklepu z częściami lub warsztatu. Ale jak tu dogadać się w tym języku niepodobnym do żadnego z nam znanych? Po przetrząśnieciu "Rozmówek polsko-tureckich" zobaczyłem, że jednak niektóre ze słów były podobne np. "benzin pompasi".

Mieliśmy więc przymusową okazję do odpoczynku. Nie ma to jak coś zjeść. Zjedliśmy, posnuliśmy się wokół samochodu z kwaśnymi minami. Czasami popatrzyliśmy z rozdziawionymi gębami na sceny nieco nas szokujące, jak np. dolmusze (mikrobusy do przewozu pasażerów) zapakowane do granic możliwości, a do tego jeszcze grupa około dziesięcioletnich dzieci siedzących na dachu samochodu. Aby dopełnić grozy trzeba jeszcze zobaczyć taki samochód pędzący po krawędzi urwiska. Zamknięci w europejskich realiach nie dostrzegamy, jak całkowicie inaczej żyją ludzie w innych częściach świata, jak zupełnie inne skale wartości kierują ich życiem i postępowaniem. Wiele z tego, co widzieliśmy, było nam znane z książek, gazet, telewizji. Dopiero jednak osobiste przeżycia uświadamiają, jak świat jest różnorodny, że to właśnie my żyjemy w zamkniętej enklawie i zachowujemy się jak hipochondryk widzący tylko własne urojone dolegliwości.

Zatrzymała się przy nas jakaś półciężarówka z ładunkiem na pace w postaci kozy, ludzi i różnych rupieci. Zaczęli dopytywać się, co się stało. Nie udało mi się ich namówić, aby zaholowali nas do Yusufeli, ale znalazł się chętny, który ofiarował się mi pomóc. Chwyciłem tylko plik forsy do kieszeni i wskoczyłem na pakę. Część paki osłonięta była folią, która zabezpieczała kozę i kilka osób przed zmoknięciem. Kropił niewielki deszcz. Znalazło się dla mnie miejsce do siedzenia na bagażach chłopaka z Chicago, który wracał właśnie z wędrówki po górach. Było to o tyle interesujące, że chłopak ten był z pochodzenia Polakiem. Znał nawet kilka polskich słów. Dziadek jego wyemigrował do USA. Oprócz polskich słów znał również sporo tureckich - przekomarzał się z grupką dzieciaków, które jechały razem z nami.

W końcu i ja poczułem się jako pasażer podczas tej podróży. Mogłem wreszcie rozejrzeć się po okolicy. Bardzo dziwnie się poczułem. Jadę gdzieś zupełnie w nieznane, w kieszeni tylko trochę pieniędzy. Samochód ledwie mieści się na drodze wyciętej w urwistym zboczu. Głęboka skalista dolina, w dole rwąca rzeka, wzdłuż niej pola ryżowe. To wszystko przesłonięte firanką z deszczu. Samochód podskakuje na wybojach, dzieci łapią za listki mijanych drzew, wesoło rozmawiają. A mi serce podchodzi do gardła. Droga śliska, żadnych zabezpieczeń, samochód chwieje się na krawędzi przepaści, za burtą samochodu widzę tylko błyszczącą sto metrów niżej rzekę. A do tego wśród wypowiadanych słów często rozpoznaję zwrot "wszystko w rękach Allacha".

Dojechaliśmy wreszcie do Yusufeli. Z kabiny samochodu wyszedł człowiek, z którym zacząłem łazić po miasteczku w poszukiwaniu pompy paliwowej. W sklepie jakaś była, ale nie była dokładnie taka sama, jak przy Polonezie. Obeszliśmy jeszcze kilka warsztatów. Zdecydowałem się wziąć tę najbardziej podobną. Dogadałem się, że jak nie będzie pasować, to ją zwrócę. Kupiliśmy jeszcze w bańkę trochę benzyny i plastikowy wąż. Nie wiedziałem, do czego będzie nam to potrzebne, ale jak trzeba to trzeba. Chyba ze dwie godziny zajęło nam krążenie po Yusufeli. Człowiek, który wodził mnie po miasteczku, wziął jeszcze swego kolegę z samochodem i ruszyliśmy w stronę mojego Poloneza.

Przed nami 16 km krętej drogi wyciętej w zboczu. Gdy sam jechałem tą drogą, to nie przekraczałem prędkości 30 km/h. Teraz jedziemy często 80 km/h. Za kierownicą siedzi czterdziestoparoletni Turek. Starszy, około 50-letni, ten który prowadzał mnie po Yusufeli, siedzi z tyłu obok mnie. Próbujemy rozmawiać. Mam ze sobą rozmówki tureckie. Bierze je ode mnie i po chwili zadowolony pokazuje mi zdanie: "Mój samochód spadł w przepaść". Jeszcze tego mi brakowało. I tak siedzę jak na szpilkach, niepewny czy ujdę z życiem z tej przejażdżki, a do tego jeszcze on mnie tak zagaduje. Samochód pędzi tak, że ledwie wyrabia się na zakrętach. Za załomami skał nie widać, co jest przed nami. W takich miejscach kierowca naciska na klakson, aby wszystko co żywe uciekało z drogi. Droga jest wąska, ledwie na jeden samochód, od strony przepaści żadnych zabezpieczeń, a do rzeki co najmniej kilkadziesiąt metrów w dół. Droga jest gliniasta i śliska. Niedawno padał deszcz. Zgroza. Wybaczyłem wszystkim swoim bliźnim i pogodziłem sie z losem. Wszystko w rękach Allacha.

Allach okazał się miłosierny i wreszcie dojechaliśmy do Poloneza, bez przygód. Pompa paliwowa okazała się trochę inna niż w Polonezie. Głowica z zaworami była jednak taka sama. Gdy już miałem pompę, pomoc Turków nie była mi zbytnio potrzebna, ale musiałem ją przyjąć. Sam porozkręcałem obie pompy i z dwóch zrobiłem jedną. Po zamontowaniu samochód zastartował. Teraz trzeba było rozliczyć się z Turkami. Nastawili się chyba na spory zarobek. Jak mi zaczęli wyliczać, ile każdy chce dostać, to zacząłem dość gwałtownie gestykulować i pokazywać, jak mi włosy dęba stają. W końcu jakoś się dogadaliśmy.

Pozostało teraz tylko dobrze wymyć się ze wszystkich smarów, którymi się uświniłem. Nie było to łatwe, ale proszek do prania daje sobie dobrze radę z takimi brudami.

Jazda po tych wertepach dała się we znaki dla samochodu. Coraz trudniej zmieniało się biegi. Do celu naszej podróży było już niedaleko, tylko kilka kilometrów. Były to jednak dość trudne kilometry. Po deszczu gliniasta droga okazała się bardzo śliska i były momenty, gdy czułem, że samochód nie daje się zahamować i jedzie tam, gdzie sam chce. Było to bardzo nieprzyjemne ze względu na to, że po prawej stronie była krawędź urwiska, a w dole rzeka. Stało się też to, czego bardzo się obawialem. Musiałem w wąskim miejscu wymijać się z innym samochodem, a ja byłem od strony urwiska! Poczułem, że tylne koło się osuwa. Allach znów okazał się miłosierny. Chwila grozy, ale skończyło się dobrze. Koło wróciło na swoje miejsce. Dojechaliśmy do Sarigöl.

Do Sarigöl dojechaliśmy wczesnym wieczorem. Wioska zrobiła dobre wrażenie. W centrum wioski znajduje się duży, podłużny plac, pośrodku placu rośnie pas niewysokich drzew, są miejsca na zaparkowanie samochodu. Przy wjeździe do wioski stoi duży, chyba z brązu, pomnik Atatürka na koniu. Trochę dziwnie to wygląda - taka mała miejscowość, a taki duży i kosztowny pomnik.

Przejechalimy powoli przez wioskę rozglądając się intensywnie w poszukiwaniu miejsca na pozostawienie samochodu. Po przejechaniu przez most mieliśmy rzekę po lewej stronie. Po naszej prawej wprost z pobocza wznosiło się strome zbocze. Dolina stała się wąska, a droga coraz gorsza. Zawróciliśmy spowrotem do wioski. Gdy wjechaliśmy znów do Sarigöl zapytaliśmy kilkunastoletniego chłopaka o możliwść rozstawienia na noc namiotu. Zaraz wskazał nam kawał betonowej posadzki obok jakiegoś budynku gospodarczego leżącego tuż przy rzece. Nawet i takie miejsce było dla nas dobre. Mogliśmy rozstawić tylko jeden namiot - igloo, który musieliśmy mocować do podłoża za pomocą dużych kamieni, których nie brakowało w pobliżu.  Wieczór upłynął nam na myciu się w rzece, jedzeniu błyskawicznych zupek wietnamskich, piciu kawy i wspominaniu smaku ryb jedzonych poprzedniego dnia. W tych wszystkich czynnościach cały czas ktoś nam towarzyszył - bądź ten chłopak, który wskazał nam miejsce, bądź inne, młodsze dzieci.

Podczas naszych wieczornych czynności słabiutko świeciła nam nad głowami uliczna latarnia na drewnianym słupie. Uwagę naszą przykuwał nietoperz, który co chwila fruwał nisko nad naszymi głowami, robiący niekiedy przerwy na odpoczynek na słupie niedaleko żarówki. Dopiero po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że to wcale nie nietoperz, ale olbrzymia ćma. Gdy położyliśmy się spać, wspominaliśmy jeszcze nasze wrażenia z wielogodzinnej podróży krawędzią urwisk, a wypowiadane zdania początkowo długie i pełne emocji stawały się coraz rzadsze, krótsze i cichsze, zagłuszane przez rzekę huczącą kilka metrów od nas, zamienione w końcu na regularne, głębokie oddechy śpiących włóczęgów.



| WSTĘP | CZĘŚĆ 1 | CZĘŚĆ 2 | CZĘŚĆ 3 | CZĘŚĆ 4 |