|
|
|
Dogu Karadeniz Daglari
Sławomir Kalinowski
| WSTĘP
|
CZĘŚĆ
1 | CZĘŚĆ 2 | CZĘŚĆ
3 | CZĘŚĆ 4 | |
|
Nocą przez Stambuł
No i stało się. Wjechaliśmy. Słońce już chowało się, rozświetlało
niewielkie
chmurki na czerwono. Poczuliśmy wszyscy ulotny dreszczyk emocji, że
właśnie
zaczyna spełniać się nasza wyprawa. Ostatnia granica przed celem
podróży
już za nami.
Najbliższym naszym celem był teraz Stambuł. Nie mieliśmy w
planach zatrzymywania
się w Stambule i zwiedzania. Chcieliśmy jak najszybciej dostać się do
azjatyckiej
części miasta i zapuścić w głąb Azji. Był to mój pierwszy wyjazd na
inny
kontynent. Do tego przejazd przez bardzo długi most nad Bosforem -
pomiędzy
przęsłami tego wiszącego mostu jest prawie kilometrowa odległość. Już
od
tygodni cieszyłem się na myśl o przejeździe tym mostem.
Ściemniło się i niewiele widzieliśmy za oknami. Po drodze
zorientowałem
się, jakie panują tu zwyczaje na drogach. Turcy jeżdżą bardzo szybko.
Jechaliśmy
znacznie wolniej niż inni. Gdy któryś chciał nas wyprzedzać, migał na
nas
z tyłu długimi światłami i pędził dalej.
Droga autostradą do Stambułu minęła dość szybko. Tylko byłem
zaniepokojony
kosztem przejazdu autostradą. Wyglądało na to, że zapłaciliśmy dość
dużo.
Albo przepłaciliśmy, albo jeszcze nie zorientowałem się dobrze w
nominałach
banknotów. Zer co najmniej tyle samo co u nas, a na dodatek jeszcze
dziwne
wartości jak 250000 lirów. A przy tym mieliśmy grubą paczkę tych
banknotów,
mogliśmy się więc z tym pogubić. Mieliśmy więc dylemat - jechać dalej
autostradami
czy zwykłymi drogami? Autostrada, którą jechaliśmy była dobrej jakości,
niedawno wybudowana. Była aż nazbyt nowa - po drodze żadnych stacji
benzynowych,
parkingów jak na lekarstwo. Pewnie był to dodatek zupełnie zbędny. W
końcu
autostrada służy po to, aby po niej jechać, a nie wałkonić sie po
drodze.
Zapłaciliśmy za wjazd na most i ruszyliśmy dalej na podbój
Azji. Most
nie zrobił zbyt dużego wrażenia. Był wielki. Widzieliśmy przede
wszystkim
kilkupasmową jezdnię. Za to ciekawe były widoki na zbocza gór
porozświetlane
tysiącami lamp. Przejazd przez most był dla mnie stanowczo zbyt krótki.
Nie mogłem za bardzo napawać się widokami, bo kierowałem i musiałem
uważać
na drogę. Pomimo środka nocy (była północ) ruch był duży i musiałem
odpowiednio
szybko jechać, aby nie utrudniać jazdy innym. Tak więc jedno z moich
marzeń
się spełniło - przejechałem przez most łączący dwa kontynenty. Szkoda
tylko,
że spełnienie to było takie krótkie. Samo miasto też pobudzało moją
wyobraźnię.
Miało wielusetletnią, burzliwą historię. Sama nazwa - Stambuł -
brzmiała
egzotycznie i tajemniczo. A gdy jeszcze przypomnę sobie dawne nazwy -
Bizancjum
i Konstantynopol, urok tajemniczości się jeszcze pogłębia. Do tego
środek
nocy. Są chwile, gdy człowiek nie pamięta zdarzeń, szczegółów.
Pozostają
tylko ulotne wrażenia, nastrój chwili. Pozostawia on jednak tak
głębokie
ślady, że latami pamięta się właśnie to ulotne, ale jakże trwałe
wrażenie.
I właśnie ta ulotność popycha potem człowieka do dalszych poszukiwań
takich
chwil, dalszych wysiłków, szaleństw, które dla innych wydają się
zupelnie
niezrozumiałe, irracjonalne. I dla opętanego takimi żądzami jest to
również
zupełnie niezrozumiałe, dlaczego zdobywa się często na tak duży
wysiłek,
tak wiele wyrzeczeń, niewygód, aby znów poczuć ten dreszczyk, który
czasem
pozostaje w pamięci tylko jako granie świerszcza, czasem rosa na
trawie,
poświata księżyca, mgiełka nad wodą, czy zapach siana, może kawy w
kawiarence.
Zdecydowaliśmy, że szukamy ze Stambułu najkrótszej drogi nad
Morze Czarne
i dalej posuwamy wzdłuż wybrzeża. No to wędrowcze do dzieła. Pierwszy
zjazd
w prawo, potem przejazd wzdłuż Bosforu pod tym wielkim mostem i
cieszymy
się, że jesteśmy już na dobrej drodze. Teraz tylko pozostaje jechać
wzdłuż
cieśniny i dojedziemy nad Morze Czarne. Łatwo poszło. Ale byliśmy
naiwni.
Póki co jednak jedziemy i cieszymy się, że jesteśmy już w Azji i
rozglądamy
się z otwartymi buziami, patrzymy czym różni się Azja od Europy. Zbocza
gór po przeciwnej stronie Bosforu błyszczą się jak choinka świąteczna z
tysiącami lampek. Wody cieśniny lekko falują. Brzeg jest umocniony i
obmurowany.
Jedziemy wolno bez pośpiechu i chłoniemy nowe dla nas widoki. Uwagę
naszą
przykuwa wysoki, rozpalony do czerwoności komin, z którego buchają
kłęby
iskier. Czyżby jakaś piekarnia? Robi na nas niesamowite wrażenie -
rozżarzony
komin na tle Bosforu. Droga jest bardzo przyjemna - wije się wzdłuż
cieśniny,
porośnięta ładnymi drzewami, chyba platanami.
Ale my tak sobie jedziemy, jedziemy, jedziemy, a droga staje
sie jakby
coraz węższa i skromniejsza. W końcu zaczynamy oddalać się od cieśniny
i wjeżdżamy coraz wyżej i wyżej. Droga straciła charakter głównej drogi
i zaczęła bardziej przypominać boczną, a miejscami nawet polną drogę.
Wyjechaliśmy
w końcu spośród wszelkiej zabudowy i wjechaliśmy w lasy. Miejscami było
na tyle stromo, że musiałem jechać na jedynce. Zrozumieliśmy, że nie
jest
to ta nasza wymarzona droga na skróty nad morze Czarne. No, ale skoro
jedziemy,
to gdzieś dojedziemy. No i dojechaliśmy. Po drodze kilka razy wahaliśmy
się, gdzie skręcać. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga zaczęła coraz
stromiej schodzić w dół. Droga - to ładnie powiedziane. To było coś, na
czym znać było ślady jakichś opon i ginęło gdzieś w jakimś zarośniętym
wąwozie. Była to już ostatnia chwila, aby przyznać się, że
zabłądziliśmy
i zawrócić. Jeszcze kilka metrów i o własnych siłach nie bylibyśmy w
stanie
wydostać się z tego wąwozu. Udało mi się wycofać samochód z gardzieli
wciągającej
nas prosto w krzaki. Po tym wyjeżdżaniu tyłem stromo w górę samochód
był
pokryty pyłem wylatującym spod buksujących kół. Najechałem jeszcze na
jakiś
duży kamień leżący w trawie, aż coś zazgrzytało pod samochodem.
Chwilę odsapnęliśmy i trzeba było jechać dalej, aby wreszcie
wydostać
się na jakąś normalną drogę. Azja nie dawała zdobyć się tak łatwo. Ale
my byliśmy również uparci. Zaczęło do nas docierać, że pewnie trzeba
będzie
wracać do Stambułu. Zapuściliśmy się w jakąś drogę, nawet dość dobrą,
ale
z wysokim solidnym murem po obu stronach. Tereny wojskowe? Szybko sie
przekonaliśmy,
że tak. Zobaczyliśmy bramę, a przy bramie wartownika z karabinem. Jak
się
w tej sytuacji zachować? Środek ciemnej nocy, odludzie. Wartownik widzi
jakiś obcy samochód świecący prosto w niego światłami. Pewnie się
zastanawiał,
czy już zaczynać strzelać, czy jeszcze zaczekać? Wziąłem mapę w rekę i
wygramoliłem się z samochodu. Starałem się zachowywać tak, aby go nie
przestraszyć,
bo wtedy mógłby zachować się nieobliczalnie. Chyba się zorientował, że
ma do czynienia z turystami. Próbowałem już z daleka go zapytać, jak
dojechać
do Stambułu. Wyjął gwizdek, zagwizdał i po chwili wyszedł jakiś oficer,
który pokazał nam, w którą stronę jechać, aby dojechać do Stambułu. Na
szczęście spotkanie nocą z wartownikiem na terenach wojskowych
skończyło
sie bez niespodzianek. Tym razem już nie błądziliśmy i dość szybko
wyjechaliśmy
na lepszą drogę. Spomiędzy drzew zaczęliśmy w oddali dostrzegać jakieś
światła. Były to znów światła Stambułu.
Na poboczu drogi, w lesie, zrobiliśmy dłuższy postój.
Zjedliśmy, wypiliśmy
kawę, zrobiliśmy spacerek dla rozprostowania kości, poszukaliśmy tego
roweru,
który Leszek od tylu dni już szukał. Jak zwykle nie znaleźliśmy go.
Byliśmy
na dość dużej wysokości. Przed nami zbocze opadało coraz stromiej i
ginęło
w wodach Bosforu. Noc była dość ciepła, mimo to musieliśmy założyć
swetry.
Spodziewałem się, że tak daleko na południu będzie znacznie cieplej.
Znaliśmy
już nasze położenie, wiedzieliśmy w którą stronę dalej jechać. Ale
nadal
mieliśmy nierozwiązany problem, gdzie jest droga prowadząca nad morze
Czarne?
Czyli trzeba było wrócić do Stambułu i dalej szukać drogi odbijającej
od
cieśniny w głąb lądu, skoro wzdłuż Bosforu nie dało się jechać. Na
mapie
odszukaliśmy nazwy miejscowości, które mogłyby być na drogowskazach.
Znów znaleźliśmy się na drodze biegnącej wzdłuż cieśniny. Znów
cieszyliśmy
się egzotycznymi dla nas widokami, woda, nabrzeżem, drzewami, domami,
pustą
ulicą. Długi czas jakiś samochód wlókł się za nami, w końcu zatrąbił i
wyprzedził. A my wcale nie śpieszyliśmy się, tylko intensywnie
wypatrywaliśmy
drogowskazów, które by wreszcie wskazały nam odpowiednią dla nas drogę.
Nareszcie jest! Ochoczo skręciliśmy w nią i zadowoleni jedziemy. Nie
ujechaliśmy
jednak w zadowoleniu zbyt długo. Droga wyglądała dziwnie, przypominała
raczej podwórko jakiegoś zakładu przemysłowego. Zawróciliśmy,
pokrążyliśmy,
ale drogowskaz wyraźnie wskazywał właśnie to miejsce. Skoro tak, to
trzeba
konsekwentnie jechać dalej. No to jechaliśmy. Droga zaczynała robić się
coraz węższa, coraz bardziej stroma, bardziej kręta, domki coraz bliżej
krawężników, w końcu wyglądało na to, że przejeżdzamy przez jakieś
podwórka.
Początkowo jechałem na trzecim biegu, potem było coraz bardziej stromo
- musiałem przełączyć na dwójkę, potem jedynkę, silnik coraz bardziej
dusił
się, a fotele stały się jakby głębsze, potem włączyłem jeszcze ssanie,
bo silnik ciągnął coraz słabiej, słabiej. Leszek ze Stasią tylko
zaniepokojeni
patrzyli, czy samochód nie przewróci się na plecy, zrobiło się już tak
stromo. W końcu silnik zdechł. No i teraz gimnastyka - musiałem z całej
siły zapierać się na hamulec, bo silnik przestał pracować i nie
działało
wspomaganie hamulca. Musiałem utrzymać ponad tonę żelaza, bagażu i
ludzi,
aby nie osiąść na jakiejś ścianie. Do tego kręta i wąska droga, a
ściany
budynków przy samych szybach. Grunt, że fotel był dobrze zakotwiczony.
Zaparłem się na hamulcu, głowę jak sowa przekręciłem o 180 stopni i
lawirowałem
pomiędzy ścianami. W końcu znalazłem kawałek jakiegoś placyka, gdzie
mogłem
zawrócić, uruchomić silnik i pojechać dalej normanie, tak jak
przewiduje
konstrukcja samochodu - czyli do przodu.
Drugie niepowodzenie przy próbie opuszczenia Stambułu. Miasto
to po
prostu wciąga turystę. Czyżby czarna dziura? Zrezygnowani decydujemy
się
na wyjazd z miasta główna drogą w kierunku Ankary. No to jedziemy znów
wzdłuż Bosforu w kierunku wielkiego transkontynentalnego mostu. Mam
okazję
popatrzeć znów na niego, z dołu. Jest ogromny. Przejeżdżamy pod nim i
rozglądamy
się, gdzie by tu pojechać. Rozglądaliśmy się tak przez dalszą godzinę
krążąc
po azjatyckiej części miasta. W końcu zdecydowaliśmy się jechać
autostradą.
Ale drogę na autostradę też nie tak łatwo znaleźć. Leszek ze Stasią w
końcu
zasnęli, a ja jeszcze z pół godziny krążyłem po mieście, zanim
znalazłem
wjazd na jakąś autostradę. Nawet nie wiem, czy to, po czym jeździłem to
był jeszcze Stambuł, czy jakieś satelitarne miasteczka, połączone ze
Stambułem.
Po drodze zerkałem jeszcze na Morze Marmara, które miałem po prawej
stronie.
Mnie też zmogło zmęczenie i po kilkudziesięciu kilometrach, na jakimś
parkingu
przysnąłem za kierownicą. Okryłem się tylko śpiworem, bo noc była dość
chłodna. Na liczniku 2364 kilometry.
Spałem dwie godziny. Po przebudzeniu znów w drogę. Po
kilkudziesięciu
kilometrach znów zmorzył mnie sen. Zatrzymałem się na rozległym
parkingu,
w części przeznaczonej dla samochodów osobowych. Znów godzina snu.
Kilkanaście
minut po siódmej wreszcie przebudziłem się na dobre. Słońce było już
wysoko,
ale czuć było chłód. Kolejny dzień za kierownicą przede mną. Na razie
czułem
się dobrze. Wymyłem się, zapłaciłem za skorzystanie z toalety i
umywalki
chyba dość dużo. Przed wejściem do budynku z toaletą siedział starszy
człowiek
z kilkoma stosami monet na stoliku. Dałem jakiś banknot i dostałem
kilka
dużych monet reszty. Musze lepiej uważać ile za co płacę. Najpierw
opłata
za autostradę, teraz za toaletę. Jak zwykle na początku płaci się
frycowe,
zanim człowiek nie zacznie dobrze orientować się w realiach. Tak jest w
każdej dziedzinie życia. Cóż, nauka zawsze kosztuje. Leszek zapłacił za
szukanie roweru w toalecie 28,000 lirów. Była to nasza pierwsza toaleta
w Turcji. Niczym szczególnym nie różniła się od innych. W kabinie był
jedynie
dodatkowy kranik z wodą zamontowany nisko na ścianie. Nie wiem, na ile
jeszcze w obecnych czasach funkcjonuje dawny muzumański zwyczaj, że do
podcierania tyłka używa się lewej ręki, a prawej do jedzenia. Kradzieże
w tych krajach karane były dawniej obcięciem prawej dłoni. Było to
szczególnie
dotkliwe, gdyż do jedzenia trzeba było wtedy używać tej drugiej,
nieczystej
ręki.
|
Przełęcz
|
Przez piekło nad Morze Czarne
Godzina 7:35 - ruszamy dalej w drogę. Opłata za autostradę 90,000
lirów.
8:40 - tankowanie, 34.5 litra za 999,000 lirów, na liczniku 2502
kilometry.
Jedziemy przez góry, okolice Bolu. Kobiety mają twarze odsłonięte,
wszystkie
mają chustki na głowach. Przy drodze dużo straganów z pamiątkami,
szaszłykami.
Dużo stolików z czymś płynnym, chyba miodem. Po lewej stronie głęboka
dolina
porośnięta ciemnozielonym lasem - widok nietypowy w tej części świata.
Jesteśmy powyżej chmur. 9:10 (2525 km) - wjeżdżamy na autostradę,
kierunek
Ankara. 9:50 (2582 km), płacimy 60,000 lirów za autostradę. Jesteśmy 4
kilometry przed Gerede, robimy postój. 10:00 (2590 km) - koniec
autostrady.
Jedziemy w kierunku Samsunu, który leży nad Morzem Czarnym.
Jesteśmy
w górach wysmażonych przez słońce. Góry są z piasku, czasem trafiają
się
na nich karłowate drzewa. Widujemy czasami porzucone, rozsypujące się
zabudowania.
10:30 (2623 km), Ispetmaça. 10:35 - zatrzymujemy się w pobliżu
przełęczy
na krawędzi urwiska. W dole pod nami są tory kolejowe. Leszek schodzi
na
dół w poszukiwaniu roweru. Podziwiamy mijane ciężarówki. Są wypakowane
do granic możliwości. Są to jeżdżące wieże skrzynek z cebulą, taczek,
worków
z jakąś bliżej nieokreśloną zawartością. Wszystko jest precyzyjnie
powiązane
linami. Wypakowane ciężarówki mają wysokość 4.5 albo 5.5 metra -
zależnie
od wysokości wiaduktów jakie są w okolicy. Nie potrafię nadziwić się
precyzji,
z jaką są one upakowane. Czasem patrząc na taką ciężarówkę zbliżającą
się
do wiaduktu zastanawiałem się, czy część ładunku nie znajdzie się zaraz
na drodze strącona przez krawędź wiaduktu. Nic takiego nigdy się nie
wydarzyło.
Towar mieścił się na styk pod wiaduktem.
11:15 (2646 km) Cerkeç, 11:25 (2668 km) Atkaracalar. Teren
coraz mniej
zaludniony. 11:35 (2677 km) Kurşunlu. 12:00 (2707 km) - mijamy z lewej
ośnieżone góry. W dolinach widzimy prostokątne poletka podobne do
ryżowych.
12:10 (2724 km) Celtikbas. Wreszcie spadł rzęsisty deszcz, a raczej
ulewa.
12:20 - koniec deszczu. Dużo poletek ryżowych. 12:35 (2749 km) -
minęliśmy
Tosya. Przydrożni sprzedają coś białego w workach, prawdopodobnie ryż.
Często widzimy nędzne chałupiny. Są też osiedla. Budowane są z
czerwonej
cegły. 13:00 (2779 km) - znów pola ryżowe i góry. Często widzimy
meczety
i minarety. Luciutki deszczyk.
Godz. 13:30 - robimy postój. Chcemy się umyć, ale nie ma
dobrego dojścia
do rzeki. 14:10 - dalej w kierunku morza. Duża ilość skał i pól
ryżowych.
14:15 (2818 km) - Osmancik. Karaday Dec. - przełęcz 940 m.n.p.m. Zbocza
porośnięte tują. 15:58 (2926 km) - tankujemy 34.4 litra za 1,000,000
lirów.
16:01 - w drogę. Nie dajemy się namówić na herbatę na stacji
benzynowej.
16:35 (2956 km), jesteśmy blisko Samsunu. Na drogach mnóstwo
przeładowanych
ciężarówek. Jest mgła. Potężne ciężarówki posuwają się wolno lub szybko
- zależy to od mocy ich silnika. Wszystkie jednak potwornie hałasują.
Ryk
niemal tysięcy silników przed nami, za nami, z lewej a nawet prawej
strony
przez tak długi czas przyprawia nas o ból głowy. Droga jest na bardzo
długim
odcinku w przebudowie. Wzbijający się w powietrze pył w połączeniu z
mgłą
daje błoto zalepiające ze wszystkich stron szyby. Droga wznosi się
stromo
w górę i opada w dół, ginąc gdzieś w otchłani pogrążonej we mgle.
Turecki
temperament kierowców ciężarówek z mocniejszymi silnikami nie pozwala
im
posuwać się powoli w kolumnie. Skoro nie mogą wyprzedzać wolniejszych
pojazdów
lewą stroną, gdyż z naprzeciwka równie dużo jedzie podobnych samochodów
z nie mniej dziarskimi kierowcami, robią to prawą stroną nie zważając
na
to, że mogą obsunąć się po zboczu i przekoziołkować. Uwagę mam napiętą
do granic możliwości. Nie ma nawet miejsc, gdzie można zatrzymać się i
odpocząć. Ja to mam o tyle dobrze, że nie mam nawet czasu na strach,
musze
być cały czas skupiony na jeździe. Za to Leszek ze Stasią co jakiś czas
zmieniają kolor twarzy - zielony, czerwony, biały, granatowy, oczka
mniej
lub bardziej wytrzeszczone, szczęka mniej lub bardziej opadnięta, za to
włosy na głowie cały czas sterczące na baczność. Nawet nic nie mówią, a
gdyby powiedzieli, to pewnie to, że chcą znaleźć się wreszcie w
normalnym
piekle, gdzie po prostu spokojnie siedzi się w gorącej smole i już nic
gorszego człowiekowi nie grozi. Tu w perspektywie mamy przerobienie nas
na kotlety mielone przez muzułmanów za pomocą maszynek do mięsa o mocy
setek, a może i tysięcy koni mechanicznych. Mam nadzieję, że nie
pamiętają,
że za zabicie niewiernego idzie się do nieba. Może Ataturk osłabiając
rolę
religii w Turcji uratował nam życie?
Godz. 17:08 (2978 km), Samsun. Bardzo tłoczno i niebezpiecznie
było
na drodze. Minęło nas kilkaset a może i kilka tysięcy ciężarówek.
Jedziemy
przez Samsun w kierunku Ordu. 17:18 (2985 km) - jeszcze w Samsunie. Na
ulicach palmy. Z lewej widzimy morze. 17:50 (3016 km) Carsauda. 18:23
(3045
km), postój koło Terme. Rozglądamy się za miejscem na biwak. Do morza
wpada
jakaś rzeczka tworząca szerokie ujście do morza. Jest sporo trzcin, a w
miejscu gdzie jest trochę kamienistego, ale równego i suchego terenu,
leżą
rozkładające się i śmierdzące zwłoki jakiegoś zwierzęcia. Po
oględzinach
stwierdzamy, że jest to zdechła foka. Rezygnujemy z biwaku "pod zdechłą
foką". Godz. 18:30 - jedziemy więc dalej. Przejazdy przez wioski czy
miasteczka
przypominają wyścig szaleńców. Nie mogę jechać jak nakazuje tureckie
prawo
- 60 km/h. Przy tej prędkości ustawia się za mną kolumna wszelkich
pojazdów
- osobowych, ciężarowych, autobusów i wszyscy trąbią na zawalidrogę.
Wszystkim
żal tych cennych minut, które mogliby spędzić na piciu herbaty i
plotach
z przyjaciółmi, a muszą spędzać je wlokąc się za jakimiś najeźdźcami
znad
Wisły. Nie mam wyjścia, przyśpieszam do takiej prędkości, przy której
wyprzedzają
mnie już tylko samochody osobowe i autobusy, no, może czasem też
bardziej
dziarscy kierowcy ciężarówek. Przy tej prędkości podziwiam, z jaką
sprawnością
przebiegają przez ulice piesi w wioskach i miasteczkach. Wiedzą, że nie
mają żadnych szans przy bezpośrednim spotkaniu z hordami janczarów na
stalowych
rumakach z gumowymi podkowami.
W Ünye znajdujemy kemping. Jest prawie pusty, jakby wymarły.
Nie ma
nikogo z obsługi. Pewnie sezon jeszcze się nie zaczął. Mamy nareszcie
kran
z bieżącą wodą. Możemy nareszcie porządnie wymyć się korzystając z
zapadającego
mroku. Cały czas krążyło koło nas dwóch 18-22 letnich Turków i
próbowało
z nami rozmawiać. Jeden z nich próbował nam wytłumaczyć, że jest
administratorem
tego terenu. Poczęstowaliśmy ich kawą. Obaj byli w marynarkach, a jeden
miał sweter pod spodem. Jest to charakterystyczny ubiór. Obok nas
rozłożyło
się dwoje starszych ludzi, którzy jak się poźniej okazało byli
Libijczykami.
Z mieszkanie służyła im półciężarówka, którą prawdopodobnie
przyjechali.
Z rozmowy z nimi wynikało, że przyjechali z Samsunu. Z niedowierzaniem
zerkamy na ich samochód, który posiadał tylko elementy niezbędnie
konieczne,
aby samochód mógł się poruszać. Wszelkie oznaki luksusu nie istniały w
tym samochodzie, a więc lampy, szyby, tapicerka, itd. Mam nawet
wątpliwości
co do istnienia hamulców w tym samochodzie. W końcu nie są one
potrzebne
do jazdy, a tylko do ewentualnego zatrzymania się. Ale jest przecież
wiele
innych sposobów, aby zatrzymać samochoód, niekoniecznie hamulce. O
stosowaniu
tych innych metod mogł świadczyć brak szyb, reflektorów, czy wgniecenia
w nielicznych blachach, które ostały się jeszcze tu i tam. Samochód
może
też zatrzymać się sam z powodu braku benzyny, o ile nie zjeżdża właśnie
z góry. Obecności jednego elementu samochodu byłem pewien, nie
oglądajac
go nawet na własne oczy - pedału gazu. Oczyma wyobraźni widziałem ten
pedał
zajmujący większą część kabiny, błyszczący wypolerowanym chromem, oczko
w głowie właściciela tego kramu.
|
Morze Czarne
Skały za mgłą
Czas jechać dalej
|
Na wysoką przełęcz
Po przebudzeniu się staramy się jak najszybciej zwinąć namioty i
wyjechać
z Ünye. Leszek próbuje jeszcz coś złapać na wędkę. Jako przynętę używa
chleba. Bez rezultatów. Dzień jest słoneczny i zapowiada się dobra
pogoda.
Na dzisiaj mamy w planie wjechać gdzieś w głąb gór. Nie możemy jednak
zupełnie
swobodnie zająć się sobą, mamy znów towarzystwo. Krąży koło nas Turek,
który podawał się za kierownika tego kempingu. Przychodzi do nas także
Libijczyk z żoną.
Nasi libijscy sąsiedzi cały czas przyglądają się, co my
robimy. Leszek
po porannym goleniu się smaruje się wodą kolońską. Libijczyk wyciągnął
ręce, aby dać mu trochę na spróbowanie. Wysmarował się. Również jego
żona
postanowiła sprawdzić jak to pachnie i też wysmarowała się tą wodą.
W ciągu godziny zapakowaliśmy się i wyjechaliśmy z Ünye. Przed
nami
znów droga skalistym brzegiem morza. Godz. 8:13 (3065 km), jedziemy w
kierunku
Ordu. Zabudowania wyglądają tak, jakby były w ciągłym remoncie. Po
drodze
widzimy palmy i cyprysy. Często przejeżdżamy przez rzeki. Po lewej mamy
cały czas morze, po prawej góry. Spotykamy osły. Wjeżdżamy wysoko. W
dole
morze. Jedziemy często nad urwiskami. Dzieci są z odkrytymi twarzami, w
granatowo-białych mundurkach. 9:38 (3127), Perşembe.
Godz. 9:56 (3141 km) - ulice Ordu. Palmy, róże, cyprysy.
Pierwsza blondynka.
Kilka rzek wpada do morza. Robimy zakupy na bazarze. Ceny: 1kg
pomidorów
15,000, 1kg czereśni - 50,000, 1 btelka pepsi - 30,000, 6 obwarzanków -
30,000 lirów.
Jazda brzegiem morza nadal przypomina wyścig straceńców. Kto
ma szybki
samochód ten jedzie szybko. Inni ledwie wloką się po stromych
podjazdach.
Czasem trafia się wolno jadąca ciężarówka i wtedy trzeba posuwać się z
prędkością 20 km/h. Wyprzedzanie jest trudne, droga jest wąska i kręta.
Powietrze jest wilgotne. Wokół jest bardzo bujna zieleń. Na
morzu horyzont
jest niewidoczny, ginie w delikatnej mgiełce. Brzeg morski jest stromy
i skalisty. Droga często jest blisko samego brzegu. Raz na wiele
kilometrów
trafia się jakieś miejsce, gdzie można byłoby rozłożyć się z namiotem.
Brzeg jest niegościnny, kamienisty.
Stasi udaje się wypatrzeć, że coś wyskakuje z wody. Droga
biegnie ze
30 metrów ponad poziomem morza, mamy więc dobry widok. Pobocze jest
szerokie,
zatrzymujemy się i idziemy zobaczyć co to jest. Z otwartymi ustami
obserwujemy
stado baraszkujących delfinów, wyskakujących ponad wodę. Próbuję robić
zdjęcia, ale delfiny są daleko i nie wiem, czy coś z tego wyjdzie. W
dole
pod nami widzimy rozkładające się zwłoki jakiegoś dużego zwierzęcia.
Jest
podłużne, spod skóry wystają żebra. Wygląda to na martwego delfina.
Dużo
tu padliny na brzegu - wczoraj foka, a dziś delfin. Gdy tak
rozdziawieni
przyglądamy się delfinom zatrzymuje się przy nas jakiś samochód.
Okazuje
się że jest to policja. Zapytali tylko czy wszystko jest w porządku,
popatrzyli
też chwilkę na delfiny i pojechali dalej.
10:40 (3191 km) Giresun. Dzieci i młodzież są
charakterystycznie ubrani.
Młodsi mają na sobie fartuszki z białymi kołnierzykami, a starsi
granatowe
mundurki i białe koszule. Są też spódniczki w kratę, kamizelki i białe
koszulki. Część dziewcząt nosi krawaty. Za Giresun są duże plantacje
orzechów
laskowych. 12:15 (3227 km), Tirebolu - miasto. Prawie wszyscy palą
papierosy.
Mężczyźni noszą marynarki. 13:05 (3277 km) Çorgubaşi - port. Wiele rzek
wpadających do morza jest wyschniętych częściowo lub całkowicie.
Po drodze mijamy stojące przy drodze stragany z rybami. Ryby
są dość
drogie w porównaniu z innymi produktami spożywczymi. Rozpoznajemy
pstrągi,
kosztują 200,000 lirów. Małe kosztują 60,000, średnie 100,000. Morskie
ryby są dla nas zupełnie nieznane. Próby targowania się nie dają
rezultatów.
Sprzedawcy twardo trzymają się cen, które są napisane na kartkach przy
poszczególnych gatunkach. Na jednym straganie nie udaje się nic
wytargować,
jedziemy więc dalej. Na następnych straganach ceny są takie same.
Również
nie udaje się nic wytargować. Dochodzimy do wniosku, że w przypadku ryb
ceny są chyba odgórnie regulowane i sztywne. Kupujemy więc w takich
cenach
jakie są. Decydujemy się na kilogramową rybę podobną do tołpygi i kilka
innych, małych.
Droga jest bardzo interesująca, ale po paru godzinach jazdy
jesteśmy
znużeni. Nawet najpiękniejsze widoki w końcu się opatrzą. Tylko skały,
urwiska, zieleń, morze, wioski. Chmury wiszą bardzo nisko. Jest to
charakterystyczne
dla tego wybrzeża. Rzadko jest tu dobra widoczność. Wysokie góry
przylegają
bezpośrednio do morza. Wilgotne powietrze napływające znad morza
skrapla
się i stąd te ciągłe mgły i niskie chmury. Jednak dzieki temu zieleń
jest
bardzo bujna. Wybrzeże nie jest zachęcające do biwakowania nad nim. Na
kilkuset kilometrach tego brzegu jest tylko kilka kempingów. Kamienie i
piasek na brzegu mają ciemny kolor, prawie czarny. Może to dlatego
morze
to nazywa się Czarne?
Czas na tankowanie. Znajdujemy stację benzynową. Do baku
weszło 38 litrów
paliwa za 1,100,000 lirów. My też potrzebujemy jakiegoś paliwa. Mamy
ryby,
ale nie mamy na czym ich usmażyć. Znajdujemy sklep spożywczy blisko
drogi.
Ruszamy we trójkę na zakupy. Jest to chyba zawsze najciekawsze
przeżycie
za granicą. Kupujemy olej, a przy okazji kilka gatunków chałwy.
Niektóre
z nich wcale nie przypominają tego, co wcześniej znałem pod nazwą
chałwa.
Smaki też są różne. Niektóre z nich wyglądają tak, jakby były zrobione
z samego cukru. Są bardzo słodkie, przy krojeniu czy łamaniu nie
rozwarstwiają
się na pasemka tak jak wcześniej znane przeze mnie chałwy. Te w Polsce
bardziej mi smakowały. Ale może po prostu trzeba je polubić, poznać ich
urok? Mamy spory zapas chałwy na dalszą drogę, chyba ze dwa kilogramy.
Przyda się na wędrówkę po górach, gdzie przede wszystkim ważne są
kalorie,
mniej liczy się smak. Ceny: olej: 90,000, 1kg mąki: 25,000, chałwa: po
75,000 i 90,000 lirów za kilogram.
Godzina 15:25, na liczniku mamy 3368 km. Robimy krótką naradę,
kilka
spojrzeń na mapę i decydujemy się na wjazd w głąb gór. Jesteśmy w
Iyidere.
Ruszamy w stronę Ispiru, miasteczka, które jest mi już znane z artukułu
w "Poznaj Świat". Przed nami nie lada atrakcja - przełęcz na wysokości
2600 mnpm. W tej chwili jesteśmy na poziomie morza. Mamy więc do
pokonania
dość dużą różnicę wysokości. Jak dotąd nie byłem jeszcze na takiej
wysokości,
nawet na piechotę, nie mówiąc już o samochodzie. Liczę na to, że
Polonez
poradzi sobie z tym, na wysokość powyżej 1300 metrów już wjeżdżał w
Pirenejach.
Dolina, którą jedziemy porośnięta jest bujną roślinnością. Po
prawej
stronie mamy rzekę Ikizdere, oddzieloną od drogi gęstymi krzakami.
Mijamy
stado małych krów, wielkości naszych cielaków. Konie, które widujemy w
Turcji też są malutkie, takie jak w Rumunii. Polskie w porównaniu z
nimi
są olbrzymie. Dolina jest wąska, miejscami widzimy skały. Jak na razie
droga biegnie niemal poziomo, brak jest wyraźnego nachylenia. Cały czas
kropi niewielki deszczyk.
O godzinie 16:10 zatrzymujemy się w wiosce Güneyce. Leszek
wypatrzył
pocztę i chce zadzwonić do domu. Kilka dni temu wyjechaliśmy z Polski i
najwyższa pora, aby dać znać rodzinom, gdzie jesteśmy i jak
dojechaliśmy.
Samochód postawiliśmy niedaleko poczty. Ulica jest wąska, domy są takie
jak w miasteczkach. Na ulicy jest trochę ludzi, snują się albo siedzą
znudzeni
na schodach domów. Przyglądają się nam zaciekawieni. Na poczcie Leszek
jakoś dogaduje się, gdzie chce się dodzwonić. Są trudności ze
znalezieniem
poprawnego numeru kierunkowego, ale jakoś się udaje. Leszek rozmawia
przez
telefon z synem. Minuta rozmowy kosztowała 45,000 lirów. Do telefonu
jest
podłączone na przewodzie niewielkie pudełko z wyświetlaczem, gdzie
automatycznie
pokazuje się kwota, którą trzeba zapłacić. Interesujący wynalazek.
Jesteśmy
mile zaskoczeni, że z tak odległego miejsca dało się bez większych
problemów
dodzwonić do Polski, a do tego za niewygórowaną kwotę.
Kilka ciekawskich osób weszło za nami na pocztę. Chyba
niewielu obcych
trafia się tu. Zbyt długo nie mieli okazji na nas popatrzeć. Pytamy o
widokówki
z tego rejonu. Nie ma żadnych. Nie wyślemy więc nic. Jesteśmy troszkę
zdziwieni
- góry, a brak widokówek? Zaczyna też nas to trochę cieszyć, że nie
jest
to teren zbyt często nawiedzany przez turystów, a przecież o to właśnie
nam chodzi.
|
W drodze na przełęcz
Wioska Sivrikaya
|
Droga zaczyna coraz bardziej wznosić się. Czujemy, jak coś
nam strzela
w uszach. Czasem widujemy wędkarzy z małymi rybkami nadzianymi na
gałązki.
Mijamy wioskę Dereköy. Od półtorej godziny jedziemy w głąb gór. Droga
staje
się coraz bardziej uciążliwa dla samochodu, silnik jest coraz słabszy.
Jadę już tylko na drugim biegu. Po pracy silnika czuję, że nachylenie
drogi
jest dość spore. Na trójce nie da się jechać. Już od dłuższego czasu
jadę
nie szybciej niż 30 km/h. Rozmawiamy o nachyleniu drogi. Leszek ze
Stasią
nie chcą wierzyć, że droga pnie się tak stromo w górę. Przy
długotrwałej
jeździe po górach zatraca się poczucie nachylenia drogi. Jedynie po
pracy
silnika można się zorientować czy jedzie się pod górę czy z góry. Za
wioską
Sivrikaya zatrzymujemy się na szerokim poboczu, od strony dna doliny.
Na
liczniku są 3422 kilometry. Dopiero teraz Leszek i Stasia poczuli jak
jest
stromo, gdy nie mogli wygramolić się z foteli w samochodzie, które
stały
się nagle bardzo głębokie. Jesteśmy lekko ubrani, a na tej wysokości
jest
już chłodno, poza tym jest już wieczór. Na okolicznych górkach widzimy
duże płaty śniegu. Robimy odpoczynek, wcinamy chałwę i kanapki z
pomidorem
aż uszy nam się trzęsą. Rozglądamy się dookoła i chłoniemy nowe dla nas
widoki. Domki dość wysoko wspinają się na zbocza, prowadzą do nich
wąskie
ścieżki. Dziwimy się, jak ludzie mogą tam mieszkać. Robię kilka zdjęć.
Po drugiej stronie doliny, nieco niżej, stoi dom, a przy nim
jest niewielkie
poletko ogrodzone kamiennym murem. Jest to zabezpieczenie przed
wymywaniem
gleby podczas wiosennych roztopów i zasypywaniem poletka przez
staczające
się kamienie. Przyglądamy się meczetowi, który stoi w wiosce. Widok
minaretu
robi jeszcze na nas wrażenie i przypomina, że jesteśmy w kraju
muzułmańskim.
Powyżej nas, na zboczu, jest cmentarz. Grobowce są murowane, mają dużą
wysokość. Prawdopodobnie nie da się tu wykopać głębokiego dołu ze
względu
na skały. Poza tym na takiej stromiźnie spływająca wiosną woda mogłaby
powymywać zwłoki z grobów. Widok tego cmentarza na tle ośnieżonych gór
jest dla mnie niezwykły. Powietrze jest przenikliwie chłodne,
widoczność
doskonała. Wydostaliśmy się z obszaru mgieł i deszczów panujących nad
morzem.
Jesteśmy tuż przy górnej granicy lasu. Czasami drogą przechodzą ludzie,
niektórzy prowadzą objuczone konie lub osły.
|
Ostatnie kilometry przed
przełęczą 2600 m.n.p.m. |
Koniec postoju, czas jechać dalej. Samochód ledwie wlecze
się. Po kilku
kilometrach mordęgi znów się zatrzymuję, aby dać wytchnąć silnikowi.
Wykorzystuję
okazję, aby wypatroszyć i wymyć ryby. Stoimy w pobliżu żlebu zawalonego
śniegiem, spod którego wypływa strumyk i płynie wzdłuż drogi. Woda jest
lodowata i szybko grabieją mi ręce. Już mi ślina cieknie na myśl o
smażonej
rybie. Trzeba tylko znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Trzeba się
śpieszyć.
Zaczyna robić się poźny wieczór. Jeszcze trochę, a będzie się
ściemniać.
Po pięciu minutach postoju silnik nadal nie chce lepiej pracować.
Trudno
nawet go uruchomić. Decyduję się zawrócić i zjechać trochę w dół, aby
go
przewentylować. Rezultat doskonały. Samochód znów pełną mocą ruszył pod
górę. Szkoda tylko, że tak późno wpadłem na ten pomysł.
Wreszcie przełęcz, 2600 m.n.p.m., godzina 18:30 naszego czasu,
t.j.
polskiego letniego, 3435 km od Białegostoku. Mamy chwilę refleksji. Ja
stwierdziłem, że w Polsce nie da się wjechać na taką wysokość. Stasia
tylko
rozciągnęła lubieżnie ręce w stronę gór i westchnęła "eeeeech".
Zaczynał już zapadać zmrok. Droga przez przełęcz była czarna,
ale wokół
leżała gruba warstwa śniegu, przekraczająca w wielu miejscach metr
grubości.
Musieliśmy dobrze się ubrać, było zimno. Trzy godziny temu byliśmy
jeszcze
nad brzegiem Morza Czarnego i podziwialiśmy palmy, a teraz marzliśmy w
krainie zawalonej śniegiem. Wystarczyło pokonać odległość tylko około
60
km.
Zrobiliśmy małą przechadzkę do jakiejś obory zasypanej
śniegiem. Góry
wokół były łagodne i wręcz zachęcały do wędrówki. Nie były jednak
naszym
celem. Trzeba było poszukać jakiegoś miejsca na nocleg. Na przełęczy
było
za zimno i za dużo śniegu, nie było miejsca na rozstawienie namiotów. O
godzinie 19.02 ruszyliśmy dalej. Teraz było już z górki. Trzeba było
włączyć
światła. Zjeżdżaliśmy stromymi zboczami mijając urwiste przepaście. Po
obu stronach leżał śnieg. Ciągle nie było widać odpowiedniego miejsca
na
biwak.
Po przejechaniu kilku, może kilkunastu kilometrów wreszcie coś
zauważamy
- jest jakaś droga w prawo. Zatrzymujemy się. Wyłazimy zbadać teren.
Droga
biegnie wzdłuż rwącej rzeki, a właściwie ciągu ryczących wodospadów.
Przez
rzekę jest przerzucony betonowy mostek bez żadnych barierek. Zgroza.
Wpadniecie
do rzeki to śmierć, żadnych szans na wydostanie się. Za mostkiem jest
kamienny
murek. Za tym murkiem jest kawałeczek równego terenu. Miejsca wystarczy
tylko na jeden namiot. Dobre i to. Przejeżdzamy przez mostek i
ustawiamy
samochód koło murka. Sami przełazimy na drugą stronę. Jesteśmy na
maleńkim
trójkątnym placyku - z jednej strony murek wysokości około metra, z
drugiej
strome zbocze, a z trzeciej urwisko i rycząca rzeka. Trzeba uważać.
Jesteśmy
zupełnie ogłuszeni - duża zmiana wysokości, a do tego huk wody.
Musieliśmy
krzyczeć sobie nawzajem do uszu, aby się porozumieć.
|
Koniec dnia pełnego
wrażeń. Smażymy ryby |
Nareszcie mogliśmy zająć się jedzonkiem. Jestem w swoim
żywiole, wreszcie
mogę coś upichcić. Mamy ryby z Morza Czarnego - te które z takim
poświęceniem
czyściłem w lodowatej wodzie z topniejącego śniegu. Smażę ryby na
patelni.
Nie ma to jak kuchenka gazowa i prawdziwa duża stalowa patelnia.
Znajduję
przy okazji nowe zastosowanie dla aluminiowej puchy na żywność. Po
ustawieniu
przykrywki na boku i wstawieniu do niej świeczki służy doskonale jako
latarnia.
Osłania świeczkę przed podmuchami i służy jako odblask. Pałaszowaliśmy
ryby aż się uszy trzęsły. Ryba podobna do amura była wyśmienita.
Mniejsze,
podobne do okoni, były niebieskawe i trochę śmierdzące. Ale i tak nie
uratowało
ich to przed zjedzeniem. Do tego wszystkiego jeszcze pyszna aromatyczna
herbata.
Zapakowaliśmy sie wszyscy do jednego namiotu. Dzięki temu nie
marzliśmy
w nocy pomimo dużego chłodu. Każde z nas pogrążyło sie w swoich
myślach.
Nie było warunków do swobodnej rozmowy - rzeka za bardzo hałasowała.
Stasia
tylko rzekła: "Straszno tu". Mnie stać było tylko na "Dobranoc".
Rano okazało się, że jesteśmy 19 km od przełęczy, na liczniku
było 3454
km. Leszek wstał skoro świt, o 3:30. Poszedł w górę drogą, przy której
spaliśmy. Liczył na to, że wdrapie się na jakiś pobliski szczyt pokryty
śniegiem. Doszedł jednak tylko do dość sporej wioski z meczetem. Gdy
wstaliśmy,
po chwili mieliśmy towarzystwo. Przyszło dwóch młodych Turków. Z
Leszkiem
znaleźli szybko wspólne zainteresowanie i na migi rozmawiali o łowieniu
ryb. Od słów przeszli zaraz do czynów. Nic jednak nie udało się złapać
w tych wodospadach, nad którymi biwakowaliśmy. Droga, przy której
nocowaliśmy,
okazała się dość uczęszczana. Oprócz ludzi przechodziły jeszcze tamtędy
stada owiec.
W dalszą drogę ruszamy o godzinie 8:08. Jest dziś piątek, 2
czerwca
1995. Szósty dzień podróży. Dalej znów w dół - sama przyjemność.
Szczególnie
dla samochodu. Po przewentylowaniu silnika przy zjeździe w dół, pracuje
on cichutko jak zegarek, ma dużo większą moc, elegancko przyśpiesza.
Czuję
sie, jakbym kierował nie Polonezem, a czymś lepszym.
Jedziemy w kierunku Ispiru. Miasto minęliśmy bez szczególnych
wrażeń.
Szybko znaleźliśmy sie na drodze prowadzącej wzdłuż rzeki Czoruh. Przed
nami kilkadziesiąt kilometrów doliną tej rzeki.
|
Rzeka Czoruh
Tunel
Dolina rzeki Czoruh
Dolina rzeki Czoruh
Ruiny zamku w dolinie
rzeki Czoruh
Na zamku
Widok z zamku na pola
ryżowe i góry
Dolina rzeki Czoruh
Zamek w dolinie rzeki
Barchal
|
Wzdłuż rzeki Czoruh i Barchal
Jest godzina 8:23, na liczniku 3465 kilometrów. Początkowo droga
prowadziła
szeroką doliną, która jednak zaczęła zwężać się. W miarę upływu
kilometrów
asfalt coraz bardziej traci na jakości. Góry wyglądają inaczej niż te,
które dotąd widzieliśmy. Surowe, czerwonobrązowe skały, miejscami kępy
uschniętych krzaków. Zieleń jest tylko w dolinach.
Przed nami wyrasta skalna ściana z czarną dziurą, do której
prowadzi
nas droga. Nie wygląda to zachęcająco. W innych miejscach tunele mają
obmurowany
wlot, a tu po prostu dziura wydłubana w skale. Po lewej stronie przed
tunelem
jest trochę miejsca na zaparkowanie. Wykorzystujemy to i robimy przerwę
na zwiedzanie okolicy. Jestemy na krawędzi urwiska, kilkanaście metrów
poniżej mamy rwącą, w brązowym kolorze i mętną rzekę Czoruh. Niepewnie
spoglądamy w otchłań. Po wpadnięciu do rzeki nie byłoby szans na
wydostanie
się z niej, wprost z wody wznoszą się pionowe skały. Wzdłuż rzeki
ciągnie
się półka wyżłobiona w skałach - dawna droga (widoczna na zdjęciu).
Współcześnie
droga omija ten odcinek i prowadzi przez tunel.
Pół godziny snulimy się wzdłuż rzeki zastanawiając się jak
stara jest
ta droga, od ilu stuleci, czy może tysiącleci była używana. Przed nami
ostatnich kilkadziesiąt kilometrów przed zapuszczeniem się na piechotę
w góry. Naszym celem jest teraz wioska Sarigöl. Według planu, kończy
się
tam droga i zaczynają wysokie góry. Trzeba jeszcze tylko minąć
miejscowość
Yusufeli.
Dalsza jazda powodowała coraz większy niepokój. W miarę
przybywania
kilometrów stan drogi pogarszał się. Początkowo był to w miarę znośny
asfalt,
potem coraz gorszy, w końcu asfalt skończył się i musieliśmy jechać po
żwirze, a po jakimś czasie i tego zabrakło. Polonez znalazł się na
safari.
Chwilami wydawało się, że ugrzęźniemy w głebokich kałużach. Po pewnym
czasie
zorientowaliśmy się że jedziemy nie tą stroną rzeki, co trzeba. Po tej
stronie nie ma na mapie drogi. Po drugiej też nie widać żadnej drogi.
Przed nami ukazały sie ruiny zamku Peterek Kale, wznoszące sie
wysoko
na zboczu doliny. Droga prowadziła tuż koło zamku. Wykorzystaliśmy
okazję
na odpoczynek i zwiedzanie ruin. Wąska w tym miejscu dolina była łatwa
do kontrolowania z tego zamku. Wprost pod naszymi nogami, ze sto metrów
niżej rozpościerały sie pola ryżowe, urozmaicane smukłymi topolami.
Bardzo
przejrzyste powietrze powodowało, że otoczenie miało czyste barwy -
błękit
nieba, soczysta zieleń pól i drzew, a pomiędzy tym góry o tysiącach
odcieni
brązów, żółci i czerwieni.
Droga przylepiona do stromych zboczy robiła niekiedy psikusy.
Zobaczyłem
przed sobą meczet stojący przy drodze na zboczu, a obok niego dwa
samochody
zupełnie tarasujące drogę przede mną. Przez chwilę zastanawiałem się,
czy
zmieszczę się pomiędzy nimi. Gdy podjechałem bliżej, to zobaczyłem, że
zaraz za samochodami zaczyna się urwisko. Gdybym zaczął się przepychać
pomiędzy nimi, to znaleźlibyśmy się w rzece znacznie poniżej meczetu.
Okazało
się, że droga zakręcała w prawo tuż przed samochodami, ukryta za
załomem
skał.
W końcu udało się jakoś dojechać do Yusufeli. Dopiero po
powrocie do
Polski po dokładniejszym przyjrzeniu się mapie zorientowałem się, że ta
droga, którą mieliśmy jechać, jest zaznaczona jako droga dopiero w
planach,
jeszcze nie istniejąca.
W czasie jazdy skrajem urwiska wszyscy, łącznie z samochodem
byliśmy
na krawędzi wytrzymałości. Kilkudziesięciokilometrowa jazda na drugim
biegu
nie należała do czynności zbyt relaksujących. Do tego przy patrzeniu
przez
okno od strony rzeki nie widać było krawędzi drogi, a tylko szumiącą
pod
kołami sto metrów niżej rzekę. Droga to się wznosiła, to opadała,
czasem
wyrastała przed nami skalna ściana, to znów droga urywała sie ostrą
krawędzią.
Dopiero po dojechaniu do niej można było zorientować się, gdzie droga
biegnie
dalej. Samochód jako pierwszy z naszej czwórki zaczynał tracić
odporność
na trudy podróży. Zacząłem mieć kłopoty ze zmianą biegów. Sprzęgło
dobrze
się nie wyłączało przy wciśniętym pedale i koła zębate zgrzytały w
skrzyni
przy zmianie biegów, szczególnie przy włączaniu wstecznego. Ale póki
dało
się jechać to jechaliśmy.
Po wyjeździe z Yusufeli w kierunku Sarigöl zmienił się kolor
wody w
rzece. Nie była to już brązowa zupa, a przezroczysta, czysta woda. Był
to potok Barchal. Naszą uwagę przykuł zamek zajmujący szczyt stromo
wznoszącej
się nad rzeką skały. Nie potrafiliśmy ocenić jego wielkości ani
wysokości
na jakiej się znajdował. Prawdopodobnie był to zamek Bört Kilise.
Do Sarigöl pozostało jeszcze kilka kilometrów. Przejechaliśmy
przez
most na drugi brzeg rzeki, jeszcze kilka metrów i przy drodze
odbiegającej
w bok samochód zbuntował się. Silnik przestał pracować. Całe szczęście,
że stanęliśmy w miejscu na tyle szerokim, że inne samochody mogły nas
bez
problemu mijać. Po godzinie grzebania przy silniku byłem pewien, że nie
pracuje pompa paliwowa. Co jakiś czas zatrzymywały się przy nas
samochody,
ale nikt nie był w stanie nam pomc. Musiałem dostać sie do jakiegoś
sklepu
z częściami lub warsztatu. Ale jak tu dogadać się w tym języku
niepodobnym
do żadnego z nam znanych? Po przetrząśnieciu "Rozmówek
polsko-tureckich"
zobaczyłem, że jednak niektóre ze słów były podobne np. "benzin
pompasi".
Mieliśmy więc przymusową okazję do odpoczynku. Nie ma to jak
coś zjeść.
Zjedliśmy, posnuliśmy się wokół samochodu z kwaśnymi minami. Czasami
popatrzyliśmy
z rozdziawionymi gębami na sceny nieco nas szokujące, jak np. dolmusze
(mikrobusy do przewozu pasażerów) zapakowane do granic możliwości, a do
tego jeszcze grupa około dziesięcioletnich dzieci siedzących na dachu
samochodu.
Aby dopełnić grozy trzeba jeszcze zobaczyć taki samochód pędzący po
krawędzi
urwiska. Zamknięci w europejskich realiach nie dostrzegamy, jak
całkowicie
inaczej żyją ludzie w innych częściach świata, jak zupełnie inne skale
wartości kierują ich życiem i postępowaniem. Wiele z tego, co
widzieliśmy,
było nam znane z książek, gazet, telewizji. Dopiero jednak osobiste
przeżycia
uświadamiają, jak świat jest różnorodny, że to właśnie my żyjemy w
zamkniętej
enklawie i zachowujemy się jak hipochondryk widzący tylko własne
urojone
dolegliwości.
Zatrzymała się przy nas jakaś półciężarówka z ładunkiem na
pace w postaci
kozy, ludzi i różnych rupieci. Zaczęli dopytywać się, co się stało. Nie
udało mi się ich namówić, aby zaholowali nas do Yusufeli, ale znalazł
się
chętny, który ofiarował się mi pomóc. Chwyciłem tylko plik forsy do
kieszeni
i wskoczyłem na pakę. Część paki osłonięta była folią, która
zabezpieczała
kozę i kilka osób przed zmoknięciem. Kropił niewielki deszcz. Znalazło
się dla mnie miejsce do siedzenia na bagażach chłopaka z Chicago, który
wracał właśnie z wędrówki po górach. Było to o tyle interesujące, że
chłopak
ten był z pochodzenia Polakiem. Znał nawet kilka polskich słów. Dziadek
jego wyemigrował do USA. Oprócz polskich słów znał również sporo
tureckich
- przekomarzał się z grupką dzieciaków, które jechały razem z nami.
W końcu i ja poczułem się jako pasażer podczas tej podróży.
Mogłem wreszcie
rozejrzeć się po okolicy. Bardzo dziwnie się poczułem. Jadę gdzieś
zupełnie
w nieznane, w kieszeni tylko trochę pieniędzy. Samochód ledwie mieści
się
na drodze wyciętej w urwistym zboczu. Głęboka skalista dolina, w dole
rwąca
rzeka, wzdłuż niej pola ryżowe. To wszystko przesłonięte firanką z
deszczu.
Samochód podskakuje na wybojach, dzieci łapią za listki mijanych drzew,
wesoło rozmawiają. A mi serce podchodzi do gardła. Droga śliska,
żadnych
zabezpieczeń, samochód chwieje się na krawędzi przepaści, za burtą
samochodu
widzę tylko błyszczącą sto metrów niżej rzekę. A do tego wśród
wypowiadanych
słów często rozpoznaję zwrot "wszystko w rękach Allacha".
Dojechaliśmy wreszcie do Yusufeli. Z kabiny samochodu wyszedł
człowiek,
z którym zacząłem łazić po miasteczku w poszukiwaniu pompy paliwowej. W
sklepie jakaś była, ale nie była dokładnie taka sama, jak przy
Polonezie.
Obeszliśmy jeszcze kilka warsztatów. Zdecydowałem się wziąć tę
najbardziej
podobną. Dogadałem się, że jak nie będzie pasować, to ją zwrócę.
Kupiliśmy
jeszcze w bańkę trochę benzyny i plastikowy wąż. Nie wiedziałem, do
czego
będzie nam to potrzebne, ale jak trzeba to trzeba. Chyba ze dwie
godziny
zajęło nam krążenie po Yusufeli. Człowiek, który wodził mnie po
miasteczku,
wziął jeszcze swego kolegę z samochodem i ruszyliśmy w stronę mojego
Poloneza.
Przed nami 16 km krętej drogi wyciętej w zboczu. Gdy sam
jechałem tą
drogą, to nie przekraczałem prędkości 30 km/h. Teraz jedziemy często 80
km/h. Za kierownicą siedzi czterdziestoparoletni Turek. Starszy, około
50-letni, ten który prowadzał mnie po Yusufeli, siedzi z tyłu obok
mnie.
Próbujemy rozmawiać. Mam ze sobą rozmówki tureckie. Bierze je ode mnie
i po chwili zadowolony pokazuje mi zdanie: "Mój samochód spadł w
przepaść".
Jeszcze tego mi brakowało. I tak siedzę jak na szpilkach, niepewny czy
ujdę z życiem z tej przejażdżki, a do tego jeszcze on mnie tak
zagaduje.
Samochód pędzi tak, że ledwie wyrabia się na zakrętach. Za załomami
skał
nie widać, co jest przed nami. W takich miejscach kierowca naciska na
klakson,
aby wszystko co żywe uciekało z drogi. Droga jest wąska, ledwie na
jeden
samochód, od strony przepaści żadnych zabezpieczeń, a do rzeki co
najmniej
kilkadziesiąt metrów w dół. Droga jest gliniasta i śliska. Niedawno
padał
deszcz. Zgroza. Wybaczyłem wszystkim swoim bliźnim i pogodziłem sie z
losem.
Wszystko w rękach Allacha.
Allach okazał się miłosierny i wreszcie dojechaliśmy do
Poloneza, bez
przygód. Pompa paliwowa okazała się trochę inna niż w Polonezie.
Głowica
z zaworami była jednak taka sama. Gdy już miałem pompę, pomoc Turków
nie
była mi zbytnio potrzebna, ale musiałem ją przyjąć. Sam porozkręcałem
obie
pompy i z dwóch zrobiłem jedną. Po zamontowaniu samochód zastartował.
Teraz
trzeba było rozliczyć się z Turkami. Nastawili się chyba na spory
zarobek.
Jak mi zaczęli wyliczać, ile każdy chce dostać, to zacząłem dość
gwałtownie
gestykulować i pokazywać, jak mi włosy dęba stają. W końcu jakoś się
dogadaliśmy.
Pozostało teraz tylko dobrze wymyć się ze wszystkich smarów,
którymi
się uświniłem. Nie było to łatwe, ale proszek do prania daje sobie
dobrze
radę z takimi brudami.
Jazda po tych wertepach dała się we znaki dla samochodu. Coraz
trudniej
zmieniało się biegi. Do celu naszej podróży było już niedaleko, tylko
kilka
kilometrów. Były to jednak dość trudne kilometry. Po deszczu gliniasta
droga okazała się bardzo śliska i były momenty, gdy czułem, że samochód
nie daje się zahamować i jedzie tam, gdzie sam chce. Było to bardzo
nieprzyjemne
ze względu na to, że po prawej stronie była krawędź urwiska, a w dole
rzeka.
Stało się też to, czego bardzo się obawialem. Musiałem w wąskim miejscu
wymijać się z innym samochodem, a ja byłem od strony urwiska! Poczułem,
że tylne koło się osuwa. Allach znów okazał się miłosierny. Chwila
grozy,
ale skończyło się dobrze. Koło wróciło na swoje miejsce. Dojechaliśmy
do
Sarigöl.
Do Sarigöl dojechaliśmy wczesnym wieczorem. Wioska zrobiła
dobre wrażenie.
W centrum wioski znajduje się duży, podłużny plac, pośrodku placu
rośnie
pas niewysokich drzew, są miejsca na zaparkowanie samochodu. Przy
wjeździe
do wioski stoi duży, chyba z brązu, pomnik Atatürka na koniu. Trochę
dziwnie
to wygląda - taka mała miejscowość, a taki duży i kosztowny pomnik.
Przejechalimy powoli przez wioskę rozglądając się intensywnie
w poszukiwaniu
miejsca na pozostawienie samochodu. Po przejechaniu przez most mieliśmy
rzekę po lewej stronie. Po naszej prawej wprost z pobocza wznosiło się
strome zbocze. Dolina stała się wąska, a droga coraz gorsza.
Zawróciliśmy
spowrotem do wioski. Gdy wjechaliśmy znów do Sarigöl zapytaliśmy
kilkunastoletniego
chłopaka o możliwść rozstawienia na noc namiotu. Zaraz wskazał nam
kawał
betonowej posadzki obok jakiegoś budynku gospodarczego leżącego tuż
przy
rzece. Nawet i takie miejsce było dla nas dobre. Mogliśmy rozstawić
tylko
jeden namiot - igloo, który musieliśmy mocować do podłoża za pomocą
dużych
kamieni, których nie brakowało w pobliżu. Wieczór upłynął nam na
myciu się w rzece, jedzeniu błyskawicznych zupek wietnamskich, piciu
kawy
i wspominaniu smaku ryb jedzonych poprzedniego dnia. W tych wszystkich
czynnościach cały czas ktoś nam towarzyszył - bądź ten chłopak, który
wskazał
nam miejsce, bądź inne, młodsze dzieci.
Podczas naszych wieczornych czynności słabiutko świeciła nam
nad głowami
uliczna latarnia na drewnianym słupie. Uwagę naszą przykuwał nietoperz,
który co chwila fruwał nisko nad naszymi głowami, robiący niekiedy
przerwy
na odpoczynek na słupie niedaleko żarówki. Dopiero po pewnym czasie
zorientowaliśmy
się, że to wcale nie nietoperz, ale olbrzymia ćma. Gdy położyliśmy się
spać, wspominaliśmy jeszcze nasze wrażenia z wielogodzinnej podróży
krawędzią
urwisk, a wypowiadane zdania początkowo długie i pełne emocji stawały
się
coraz rzadsze, krótsze i cichsze, zagłuszane przez rzekę huczącą kilka
metrów od nas, zamienione w końcu na regularne, głębokie oddechy
śpiących
włóczęgów.
|
|
| WSTĘP
|
CZĘŚĆ 1 | CZĘŚĆ
2 | CZĘŚĆ 3 | CZĘŚĆ
4 | |