Sri
Lanka
2016 Notatki z podróży do Sri Lanki, 27 marca - 3 kwietnia 2016
Cel podróży
Podróż do Kolombo Hotel OZO w Kolombo Migawki z Kolombo Pinnawala - sierociniec dla słoni Dambulla - małpy Dambulla - świątynia buddyjska w pieczarze Sigiriya - starożytny pałac i twierdza Kandy - świątynia z zębem Buddy Kandy - Hotel Queens Kandy - jezioro Kandy - tańce ludowe Zabytkowa fabryka herbaty Hotel w Negombo Podsumowanie Hotel OZO w Kolombo W hotelu OzZO w Kolombo
spędziliśmy dwie noce, właściwie to pierwszej tylko kawałek. Jest to
trójgwiazdkowy hotel położony na brzegu Oceanu Indyjskiego, dokładniej
na brzegu Morza Lakkadiwskiego, które jest częścią oceanu.
Hote był nowy i nie wyróżniał
się niczym szczególnym w porównaniu z europejskimi hotelami. Był
zupełnie bez swojego własnego charakteru czy stylu. W środku było
czysto, wszystko działało jak trzeba. Pokoje były otwierane na kartę
magnetyczną, która też włączała zasilanie wszystkich urządzeń
elektrycznych w pokoju. Trzeba było ją w tym celu włożyć w odpowiednią
kieszeń z czujnikiem, umieszczoną na ścianie. Wyjście z pokoju wiązało
się z wyłączeniem wszystkiego. Winda również była uruchamiana za pomocą
karty. Aby z holu, gdzie jest recepcja, dostać się na wyższe piętra,
trzeba było skorzystać z windy. Dostęp do części dla gości hotelowych
był więc ograniczony tylko do tych, którzy mieli ze sobą kartę
magnetyczną. Blat w recepcji miał wbudowane monitory komputerowe,
schowane pod grubym szkłem. Zameldowanie się w hotelu i otrzymanie
pokoju wiązało się z wypełnieniem mnóstwa rubryk w formularzach, co
obsłudze sprawiało najwyraźniej dużą trudność. Straciliśmy na to chyba
z pół godziny, zanim mogliśmy pójść w końcu do swoich pokojów na
resztkę nocy. Różnica czasu w porównaniu z Polką była niewielka, tylko
3,5 godziny.
W pokoju znajdował się
fotel-leżak, dość wygodny. Niestety, na tyle
mało przebywałem w tym hotelu, że nawet nie było kiedy z niego
skorzystać. Z ciekawostek, które zauważyłem w hotelu, to telefony
umieszczone w łazience na ścianie przy sedesie. Rozwiązanie o tyle
praktyczne, co dość śmieszne. Można było prowadzić rozmowy bez
przerywania istotnych czynności fizjologicznych. W innych hotelach w
takiej sytuacji trzeba biec, przewracając się o własne gacie do pokoju,
aby odebrać telefon.
W pokoju znajdował się wielki telewizor, który spełniał też wiele funkcji użytkowo-informacyjnych. Skorzystałem z tego urządzenia, ponieważ mogło spełniać także rolę budzika. Do dyspozycji gości w pokoju był też czajnik oraz kilka torebek herbaty ekspresowej i rozpuszczalnej kawy, cukier i śmietanka do kawy a także dwie butelki z wodą. Śniadania i kolacje w postaci szwedzkiego stołu. Restauracja znajdowała się na pierwszym piętrze. Wybór produktów spożywczych był dość duży, ale bez żadnych ekstrawagancji. Każdy mógł sobie skomponować posiłek pod swój własny, zachodni czy wschodni gust. Nie udało mi się znaleźć żadnej niezwykłej dla mnie potrawy, którą tylko w tym kraju można znaleźć. Niewiele było owoców morza czy ryb. Owoce morza głównie były w sałatkach czy curry. Widok z okna hotelu miałem
niestety, w kierunku wschodnim, czyli na
miasto. W hotelu dobrze działała klimatyzacja. Panowała przyjemna
temperatura. Jednak po wyjściu na zewnątrz można było od razu odczuć,
że człowiek jest w tropikach. Okulary w wilgotnym powietrzu od razu
pokrywały się rosą, tak samo jak obiektyw aparatu. Trzeba było
przynajmniej 10 minut czekać, aż soczewki w aparacie przyjęły
temperaturę otoczenia i stały się z powrotem przejrzyste.
Położenie hotelu na brzegu
oceanu wcale nie oznacza, że można w pełni
skorzystać z uroków takiego położenia. Hotel od brzegu oddzielony jest
bardzo ruchliwą ulicą i linią kolejową. Dalej dostępu do brzegu broni
pas krzaków i duże głazy chroniące brzeg przed zniszczeniem przez fale.
Na tych głazach trzeba uważać, bo są śliskie, a między nimi głębokie
dziury. Chwila nieuwagi i sprawdzenie temperatury wody może skończyć
się poważnym wypadkiem. Wieczorem próbowałem zrobić sobie przechadzkę
wzdłuż oceanu, ale nie był to najlepszy pomysł. Wzdłuż ulicy
praktycznie nie ma chodników, ale za to są kałuże, błoto, dziury i dużo
śmieci. Pieszy na drodze nie ma żadnych praw, o czym doskonale wiedzą
kierowcy i nikt nie ułatwi przejścia przez drogę. Mimo późnowieczorowej
pory musiałem czekać kilka minut na możliwość przegalopowania na drugą
stronę bez utraty życia. Kilometrowa przechadzka w kierunku południowym
zakończyła się kolejną próbą przeżycia podczas tego ekstremalnego
sportu, jakim było przejście przez jezdnię na drugą stronę. Innym
utrudnieniem był ruch lewostronny, co jeszcze wprowadzoło dodatkowy
element dezorientacji i ryzyka.
|