W sobotni poranek zobaczyłem przez okno, że na ziemi,
koło wejścia do piwnicy siedzi przycupnięty młody kowalik. Miejsce nie było
dla niego zbyt bezpieczne, bo łaziły tam czasem koty, nie tylko Ryszard.
Wyszedłem z domu i bez problemu złapałem ptaka. Nie miał gdzie uciekać. Miał
szczęście, że byłem to ja, a nie kot. Zrobiłem zdjęcie kowalikowi i wsadziłem
go na pergolę. Przez jakiś czas siedział spokojnie, a potem zaczął nawoływać.
Wkrótce zjawił się dorosły z jakimś smacznym kąskiem. Jakiś czas przyglądałem
się życiu rodzinnemu kowalików. Oprócz tego jednego młodego gdzieś w krzakach
był następny. W końcu zostawiłem kowaliki w spokoju. Za jakiś czas, gdy wyszedłem
na podwórko, usłyszałem popiskiwanie kowalika gdzieś z róż rosnących przy
schodach. Zszedłem na dół i zobaczyłem, że kowalik siedzi na kamieniu przy
różach. Przykucnąłem około metra od niego i zacząłem prawić mu wymówki, że
robi źle, że w ten sposób to straci życie, jak kot go usłyszy. Widocznie
zrozumiał, co mu grozi, bo w pewnym momencie podfrunął i wskoczył mi na ramię,
a stamtąd wdrapał się mi na głowę i zaczął nawoływać swoich rodziców. Obawiałem
się, czy nie narobi mi na głowę, bo ptaki to potrafią. Powiercił mi się trochę
na głowie, popiszczał i w końcu poleciał, ale też w niezbyt odpowiednie miejsce.
Ponownie wziąłem go i wsadziłem na pergolę. Tam znów był dalszy ciąg karmienia
młodego żarłoka. Po jakimś czasie rodzina wyniosła się gdzieś na zbocze koło
wielkiej leszczyny. Tam zielsko jest trochę większe i większa szansa na uniknięcie
spotkania z kotem.
|
|