Gdy w końcu wczoraj udało mi się dojechać do Dębian, trzeba było napalić
w wyziębionej chałupie. W pokojach było zaledwie +3 stopnie. Drewno miałem
już przygotowane wcześniej, dobrze wysuszone. Pozostało tylko rozpalić
i dokładać, patrząc na słupek cieczy w termometrze systematycznie wspinający
się coraz wyżej, osiągający kolejne stopnie. I tak zawsze było. Ale tym
razem poszło coś inaczej. Przy piecu kuchennym trochę się natrudzilem,
ale jakoś w końcu rozpaliem. Na zewnątrz temperatura była chyba odrobinę
wyższa, niż w domu, można było więc się oczekiwać, że na początku nie
będzie ciągu i nadymi się. Stało się jako się spodziewałem, ale w końcu
zaczęło dobrze się palić. Odczekałem jakiś czas, aby w domu temperatura
podniosła się o kilka stopni. Zawsze to będzie już łatwiej z kominkiem,
podgrzane powietrze będzie chętniej uciekać przez komin. Rozpaliło się
w kominku, ale dym jakoś dziwnie się zachowywał. Zamiast uciekać prosto
do góry, do komina, to częśc dymu zdecydowanie wolała wnętrze pokoju.
Nic nie pomagało otwieranie drzwi, nawet na całą szerokość, także drzwi
na zewnątrz. Skutek był taki, że cała chałupa, całe 250m
2 wypełniło
się dymną zasłonką. Gdyby nie to, że bardziej zależało mi na cieple, to
nawet interesujące były efekty wizualne, gdy słońce wpadające przez okna
tworzyło ukośne, jasne smugi zmiękczające i zacierające ostre krawędzie
mebli, wywołujące nastrój tajemniczości starego dworu na odludziu. Dobra
dobra. Ale nie o nastroje mi tu chodzi. Chcę aby było ciepło, nie gryzło
za oczy i aby ściany nie były czarniejsze niż są. Zacząłem zastanawiać się
nad przyczynami. Może to jednak ta dość wysoka temperatura na zewnątrz? Sowa
też komina nie zatkała, bo siedzi na innym kominie. Tak dumając krążyłem
po domu niemal na czworaka, bo bliżej podłogi mniej gryzło (o, to też jest
ciekawe spostrzeżenie, im jesteś niżej, tym mniej cię gryzą). Musiałem w
końcu jakoś rozwiązać ten problem. Trzeba było ogrzać pokój, ale też nie
zadusić się tym gęstym ciepełkiem. W piwnicy znalazłem kawał blachy i zasłoniłem
prawie całe drzwiczki do kominka, zostawiając tylko małą szparę, aby powietrze
mogło dochodzić. Pomogło. Atmosfera w domu zaczęła się rozrzedzać, nie rozrzedzając
jednocześnie temperatury. Jakoś do wieczora pokój nagrzałem. Wieczorem telefon.
Poskarżyłem się na ten dymiący kominek. W telefonie pytanie - a szyber otworzyłeś?
K****a - to tylko w myślach, na ustach - ależ tak, no jak mógłbym o czymś
takim zapomnieć, to pewnie zatkany komin, trzeba kominiarza wezwać. Po skończonej rozmowie otworzyłem szyber. To przykre,
jak ktoś uświadamia niechcący człowiekowi, że jest albo kretynem, albo
ten złośliwy Niemiec Alzheimer u niego już zamieszkał.
Mimo dymu i czerwonych oczu czasem udawało
mi się dostrzec urokliwe miejsca w mojej pustelni.
Kot
Kot Ryszard odkrył kolejne miejsce nadające się
do spania. Jest to torba z napisem TOSHIBA. Zastanawiam się, czy nie nazwać
kota teraz imieniem Shiba. Miałby już swoje miejsce, nawet podpisane "To
Shiba".
Stare spódnice
Prawie każdy chłop interesuje się spódnicami.
Mało go obchodzą jakieś detale, wygląd, materiał, po prostu ważne że jest
spódnica. Spódnica jako opakowanie. Mnie też interesują spódnice. Jednak
normalny chłop popukałby się w czoło, gdyby dowiedział się o szczegółach
moich zainteresowań. Mnie interesują stare spódnice, nawet dziurawe. I tylko
spódnice, a nie ich zawartość. Tym razem udało mi się wyłudzić od sąsiadki,
starszej pani, jej panieńskie spódnice, tkane na krosnach. Niestety, zostały
już tylko spódnice. Pozostałe części ubioru już przepadły. Właścicielka dbała
o nie przez długie lata. Nie udało się ich uchronić w całości przed żarłocznością
moli i fragmenty są do zacerowania. Ale to nic. Ważne że są. Robione były
na lubelszczyźnie, w okolicach Włodawy, około 1940 roku. Zakładane były tylko
z okazji świąt. Na codzień były przechowywane w drewnianym posagowym kufrze,
złożone w taki sposób, że powstawała z nich związana tasiemką kostka.