Sławomir Kalinowski

Na wschodzie Turcji

Do granicy tureckiej

| Wstęp | Do granicy tureckiej | Podróż przez Turcję | U stóp Araratu | Patnos i okolice | Suphan Dagi | Droga powrotna |



Pójście na łatwiznę to nie dla mnie. Niech będzie nawet drożej, ale ciekawiej. Postanowiłem jechać do Turcji po kawałku, lokalnymi środkami transportu. Po drodze musiałem przejechać przez Słowację, Węgry, Rumunię i Bułgarię. Ruszyłem niemal w ciemno. Jedynie pierwszy etap podróży miałem zaplanowany. Postanowiłem dojechać nocnym pociągiem z Olsztyna do Zakopanego, stamtąd dostać się mikrobusem na Łysą Polanę, a co dalej, to już okaże się na miejscu. Przede mną było wiele niewiadomych. Niepokoiłem się też trochę moim paszportem. Folia pokrywająca stronę ze zdjęciem była już mocno pomarszczona i nieco odstawała. Obawiałem się, że mogę mieć kłopoty z przekraczaniem granic, szczególnie tych, gdzie urzędnicy szukają okazji, aby wyłudzić jakąś łapówkę. Dotychczas jak jeździłem gdzieś za granicę autobusami, jeżeli strażnicy graniczni brali jakieś paszporty do dokładniejszej kontroli, to zawsze wśród nich był mój.

16.08.1999, godz. 14:30, Łysa Polana. Z Zakopanego wyjechałem o 13:30, a 45 minut później byłem już po słowackiej stronie. Z 10 minut mam autobus do Popradu, odległość 51 km. Cena biletu 40 koron plus 6 koron za plecak. Autobus pełen jest plecakowców. Większość to Polacy. Niebo jest zachmurzone, ale góry są dobrze widoczne. Po drodze jest dużo ładnych drewnianych domów. Tu też kierowcy kombinują. Do autobusu wsiadł facet i machnął ręką, że nie chce biletu. Kilka koron powędrowało do kieszeni kierowcy.


Bilet z Popradu do Košic


Bilet powrotny Košice-Miskolc
 

16.08.1999, godz. 18:20, Košice. Właśnie wyjeżdżam z Košic. Dziwnie wyszło z biletem z Popradu. Kupiłem bilet na pociąg pośpieszny do Košic (101 km, 80 koron). Gdy w Popradzie pociąg wjechał na peron, to okazało się, że pociąg ten jedzie dalej do Budapesztu. Na rozkładach jazdy w Popradzie nie było o tym żadnej informacji. Zacząłem w pociągu wypytywać kolejarzy o możliwość dalszej podróży tym pociągiem. Miał on stać w Košicach 15-20 minut. Miałem jednak tylko 13 minut, ale i to wystarczyło, aby zdążyć kupić bilet do Miskolca. Miałem już tylko 370 koron, bilet jednak kosztował 317 koron, a na dodatek, jak się poźniej okazało, był to bilet w dwie strony. Miałem więc już opłacony kawałek trasy powrotnej. Pociąg do Budapesztu odjeżdżał o godzinie 18:15. Za bilet można było też zapłacić w kasie kartą płatniczą.

Podanie o sprzedaż biletu
do Rumunii


Bilet z Miskolca do Debrecina


Bilet z Debrecyna do Valea lui
Mihai w Rumunii

 

16.08.1999, godz. 20:50, Miskolc. Muszę czekać półtorej godziny na pociąg do Nyiregyhaza. Mam problemy z napisaniem tej nazwy, a już w żaden sposób nie potrafię jej wymówić. W tej niewymawialnej miejscowości mam przesiadkę do Debrecina, a stamtąd dalej pociąg do Rumunii, do małej miejscowości Valea Lui Mihai, leżącej tuż przy granicy.

Bandytyzm! Do Debrecina jest 140 km i bilet kosztuje 920 forintów, a dalej do Valea Lui Mihai jest 36 km i muszę za ten odcinek zapłacić 2337 forintów. Opłata za przejazd przez granicę jest dość spora. Do tego musiałem jeszcze wypełnić jakieś dziwne zamówienie na bilet. Łącznie przejazd z Węgier do Rumunii kosztuje mnie około 54 złote. Na dworcu w Miskolcu znalazłem bankomat, nie miałem więc problemu ze zdobyciem węgierskich pieniędzy. Kantor też jest, ale o tej porze już zamknięty. W Košicach kasjerka chyba dobrze wiedziała, dlaczego sprzedaje mi bilet w dwie strony, pomimo, że wyraźnie o to nie prosiłem. Ogólny koszt przejazdu z Polski do Rumunii wynosi około 110 złotych.

Jeszcze pół godziny do odjazdu pociągu. Nie jestem pewien, czy nie będę w pociągu miał kłopotów z biletem. Na bilecie jest jutrzejsza data wyjazdu. Nie mam jednak ochoty wracać do kasy i wyjaśniać tego. Może znów będe musiał pisać jakieś podanie. Bardzo trudno tu się dogadać. Nawet w informacji kolejowej kobieta ani w ząb nie mówi w żadnym innym języku niż węgierski. Wszelkie szyldy i tablice informacyjne są dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Nawet na rozkładzie jazdy miałem problemy z rozszyfrowaniem, która część rozkładu dotyczy odjazdów, a która przyjazdów pociągów. A już zupełnie nie na te czasy jest pisanie wniosku o sprzedaż biletu, na którym trzeba nawet podać adres i numer paszportu. Tak jakby czas na dłużej tu się zatrzymał. Może to jeszcze zwyczaje z czasów Franciszka Józefa miłościwie tu panującego?

Sygnał dźwiękowy na dworcu w Miskolcu jest wyjątkowo głośny, tak jak kobieta podająca informacje przez megafony. Próbuje wyłowić choć jedno znajome słowo z tych informacji, ale zupełnie nic. Przypomina mi się książka Ferenca Karinthy'ego "Epepe", opisująca kłopoty węgierskiego lingwisty, który przez pomyłkę wsiadł do niewłaściwego samolotu i znalazł się w jakimś mieście-molochu, w którym nie potrafił się z nikim porozumieć i z którego nie potrafił się wydostać. Z książki zionęło klimatem bezradności i beznadziei, mistrzowsko stworzonym przez pisarza, niczym w powieściach Kafki.

17.08.1999, godz. 0:20, Nyieregyhaza. Jeszcze 4 godziny czekania! Hala dworcowa jest zamknięta i nawet nie mogę popatrzeć na rozkłady jazdy.Siedzę na ławce na pierwszym peronie. Po peronie snują się dziwne postacie. Na sąsiedniej ławce siedzi kilka rosyjskojęzycznych osób. Jakiś starszy facet, Węgier, cały czas ich zagaduje, opowiada w ich języku różne historie, popija najpierw piwo, a potem wódę prosto z butelki. Widać, że jest zadowolony z życia, że znalazł tej nocy słuchaczy. Noc jest ciepła i można nawet spać nie marznąc. Coraz więcej dziwnych osób łazi po peronie, niczym nocne zmory wyłażą z kątów. Obok na ławce siedzi dziewczyna, też mówiąca po rosyjsku. Chyba Ukrainka. Widzę, że czuje się niezbyt pewnie w tym otoczeniu. Na uszy założyła słuchawki, podłączyła do walkmana, przykryła śpiworem i próbuje wyłączyć się z otoczenia. Ale czy jej się to udało? Jakiś człowiek łazi po peronie i pogwizduje. Typowa nocna sielanka dworcowa. Niektóre pociągi są pomazane przez graffitowców. Ta sama plaga co i w Polsce.

17.08.1999, godz. 11:40, Satu Mare. Jak dotąd, to nie dość, że się nie posunąłem dalej, to jeszcze się cofnąłem. Jestem w Satu Mare, mieście w północno-wschodniej części Rumunii, przy granicy z Węgrami. Do odjazdu pociągu do Bukaresztu mam jeszcze mnóstwo czasu. Jestem zmęczony i niewyspany. Nie chce mi się nawet pisać. Cały czuję się oblepiony brudem. Siedzę teraz w parku w centrum miasta. Jest słoneczna, upalna pogoda. Jeżeli wszystko pójdzie możliwie szybko, to dopiero pojutrze rano dotrę do Stambułu, czyli kolejne dwie noce spędzę w podróży. Jeszcze dochodzi przejazd przez Turcję. W najlepszym wypadku w góry dotrę 20 sierpnia.

Po odczekaniu w Nyiregyhazie do godziny 4 rano wsiadłem w pociąg i dojechałem do Debrecena. Zabrakło mi 10 sekund na wejście do pociągu do Valea Lui Mihai. Kolejarz zmknąl mi drzwi przed nosem i nie zamierzał otworzyć. Pociąg odjechał beze mnie. Ogarnęła mnie wściekłość. Nie można tego nazwać nieżyczliwością, a raczej chamstwem. Musiałem czekać ponad godzinę na następny o 7:18. Krajobrazy, które mijałem po drodze z Debrecina do Valea Lui Mihai, były smętne, jakby uśpione. Duże połacie pustkowi, tylko w nielicznych miejscach jakieś ślady życia. Poza tym krzaki, lasy, nieużytki, niewielkie pola z kukurydzą i słonecznikami smętnie spuszczającymi usychające głowy.

W Valea Lui Mihai po kontroli paszportu wyszedłem z pociągu wprost na kilka chodzących po peronie kantorów. Wcześniej zapytałem w pociągu celnika o możliwość wymiany pieniędzy. Powiedział mi, że w tej miejscowości nie ma żadnego banku, ale z wymianą pieniędzy nie będzie problemu. Zamieniłem tylko 10 DM na 70000 lei. Kupiłem za 15500 lei bilet do Satu Mare. Był to kierunek przeciwny do zamierzonego, ale czekanie kilka godzin w tej miejscowości na pociąg do Bukaresztu nie byłoby zbyt atrakcyjne. Pociąg do Bukaresztu i tak jedzie z Satu Mare przez Valea Lui Mihai. Bilety kolejowe są tu dość tanie. Zamieniłem dodatkowo w Satu Mare 60 DM na leje, tym razem w banku, po 8450 lei za markę.

Park w centrum miasta, w którym siedzę, jest dość ładny, dobrze utrzymany, z dużą fontanna. Okolicę udalo mi się rozpoznać. Cztery lata temu, podczas mojej pierwszej podróży do Turcji, o północy chodziłem po okolicy i szukałem miejsca, gdzie można by zamienić pieniadze, aby było za co kupić benzynę. Wtedy za dolara dostaliśmy 1800 lei, a teraz dolar wart jest około 15 tysięcy lei. Inflacja jest dość wysoka.

Dworce kolejowe wyglądają tu niezbyt zachęcająco, są brudne, zniszczone i smutne. W centrum miasta jest nieco lepiej. Na polach i w lasach widać dużo koni i wozów. W miastach ludzie są dość ładnie ubrani, ale można też spotkać, szczególnie na dworcach i w ich okolicy osoby, jakby z innej epoki. Mężczyźni mają na głowach wielkie, czarne kapelusze i szerokie pasy. Są to pewnie bardzo ważne atrybuty męskości w tej części świata.

W barze w centrum zjadłem na stojąco kawał ciasta z jakimś mięsnym nadzieniem, do tego butelka picia i wafelek z jakąś białą masą. Razem 20500 lei, czyli około 2.5 DM. Ciasto było dość smaczne, tylko mocno przypieczone i twarde. Do baru weszło dwoje dzieci, pozbierały resztki z talerzy pozostawionych na stolikach i zjadły je.

17.08.1999, godz. 22:00, w pociągu z Satu Mare do Bukaresztu. Przed chwilą przejeżdżałem przez miejscowość Bulz. Wygląda na to, że zapuścilem się już do Transylwanii. Noc jest ciepła, księżyc jak rogalik. Mijamy ciemne linie rysujące grzbiety gór. Z okna pociągu widoczne są czasem ogniska. Wcześniej jechaliśmy przez płaskie tereny leżące na skraju Niziny Węgierskiej. Było płasko jak na stole, pusto, widoki chyba na 20 km i więcej. Z roślin uprawnych rozpoznałem słoneczniki, kukurydę, gdzieniegdzie były małe ogródki warzywne, w pobliżu Valea Lui Mihai rosła też winorośl. Bardzo mało jest drzew, gdzieniegdzie są krzaki. Pusty krajobraz ożywiały nieco kozy i krowy. Ogólnie - pustka.

Wagon, którym jadę jest mocno zużyty, ale nie widać śladów zniszczeń powodowanych przez wandali, tak charakterystycznych w Polsce. Siedzenia w przedziałach pokryte są ceratą, co przy tym upale jest wybitnie nieprzyjemne. Czuje, że tyłek mam już odparzony, a jeszcze daleka droga przede mną. Na szczęście w toalecie jest woda i można się umyć. Okno w przedziale jest na silnej sprężynie i samo się zamyka. Musiałem użyć sznurka, aby zatrzymać je w otwartej pozycji. Wcześniej blokowałem je pikantną sałatką z makreli, ale obawiałem się, że puszka w końcu nie wytrzyma i jej zawartość znajdzie się na mojej głowie. Poza tym szczelina w oknie była za mała, a w przedziale za gorąco.

Wczoraj z Zakopanego dzwoniłem do domu. Dowiedziałem się, że było bardzo silne trzęsienie ziemi w Turcji, w okolicach Izmitu. Prawdopodobnie będę tamtędy przejeżdżał.

Wiele słów z języka rumuńskiego jest dla mnie zrozumiałych. Znajduję podobne słowa w angielskim, niemieckim czy hiszpańskim.  Niektóre mają ten sam rdzeń, co polskie.

W przedziale jest kilka kobiet, mężczyzna i dziecko. Nie czuję, aby bagaż mój był zagrożony.

18.08.1999, godz. 12:30, Bukareszt. Koszmarne miasto. Na dworcu potworne tłumy ludzi, a wśród nich część to złodzieje. Udało mi się uniknąć strat na dworcu. Przy międzynarodowej kasie jakiś typek próbował mnie naciągnąć obiecując przejazd autobusem do Stambułu. Bilet kolejowy kosztuje 400 tys. lei, a on obiecywał przejazd za 300 tys. Cena rozsądna, tyle że typek za bardzo kręcił. To co mówił było mocno niewiarygodne. Odjazd miał być z miejscowości oddalonej o 24 kilometry od Bukaresztu, a on miał mnie tam zawieźć. Miałem mu zapłacić połowę ceny biletu przed odjazdem do tej miejscowości, a resztę dopłacić na miejscu. Tu już przesadził, aż tak naiwny to już nie jestem. Poszedłem wymienić jeszcze w kantorze dalsze 20 DM na leje i wróciłem do kasy. Biletu na pociąg nie kupiłem. Dopiero od godziny 12 miały być sprzedawane, a była godzina 9. Przy kasie zagadnął mnie następny typek, ale ten chciał mnie tylko zaprowadzić do biura firmy przewozowej, która jest tuż koło dworca. Nie chciał żadnych zaliczek i wydawał się wiarygodny. Poszedłem z nim. Firma jest prowadzona przez Turków i nazywa się Megasoy. Autobus miał odjechać o godzinie 12, a cena biletu 300 tys. lei. Zdecydowałem się na tę firmę i teraz czekam w ich biurze na autobus, który jest już pół godziny spóźniony. Zaczynam już mieć wątpliwości, czy firma jest prawdziwa i czy autobus w ogóle pojedzie.

Na poczcie znalazłem numer telefonu do Rodiki, mojej znajomej z Bukaresztu, którą wcześniej uprzedziłem, że może ją odwiedzę. Zadzwoniłem. Była w domu. Zostały mi niecałe trzy godziny czasu na odwiedziny. Miałem jechać autobusem nr 96. W autobusie zacząłem jeszcze dopytywać się, czy na pewno jadę we właściwą stronę. Miałem wątpliwości i wysiadłem. Na przystanku upewniłem się, że autobus był właściwy. Przyjechał następny, wsiadłem, a przy mnie nagle zrobił się ścisk. Stary złodziejski numer ze sztucznym tłokiem. Portfel miałem w lewej kieszeni i mocno go trzymałem. Nie przejmowałem się tym, że bezczelnie obmacywali mi prawą kieszeń w bluzie. Plecak też nie był dla nich osiągalny, chroniłem go dobrze przed sobą. Na następnym przystanku cała grupa wyskoczyła z autobusu. Było ich chyba z osiem osób, w tym dwie kobiety. Tym razem obyło się bez strat. Ale nie na długo. Po dziesięciu minutach dałem jednak zrobić się na szaro, złodzieje wykorzystali inny sposób, na fałszywych policjantów. Gdy byłem już blisko domu Rodiki zaczepił mnie około 18-letni chłopak. Zaczął o coś dopytywać się, chyba o adres jakiejś firmy komputerowej, która miała być gdzieś tu w pobliżu. Mówił, że jest z Bułgarii i nie zna Bukaresztu. Probowałem go spławić, ale lazł cały czas za mną i marudził. Za chwilę podszedł facet i machną nam przed nosem legitymacją, że jest policjantem. W kółko zaczął powtarzać, że nie należy wymieniać pieniędzy na ulicy, że to niebezpieczne, że jest dużo fałszywych pieniedzy. Zaczął przeglądać dokumenty tego chłopaka, a potem moje. Za minutę przyszedł jeszcze jeden z legitymacją. Chłopaczka zatrzymali, a ja miałem już iść.  Na koniec jeden z nich poniuchał jeszcze nosem po moim plecaku, czy nie mam narkotyków. Dla pewności poprosili, abym pokazał im swoją forsę, czy nie mam fałszywej. Pokazałem im to co miałem pod ręką. Jak oczarowany patrzyłem, jak szybko i sprawnie przebiera w banknotach i wtedy dotarło do mnie, że coś tu jest nie tak. W końcu uznał, że wszystkie banknoty są prawdziwe, oddał mi co moje i poszedłem dalej. Tamci dwaj z trzecim też poszli. Gdy dotarłem do Rodiki, wyjąłem jeszcze raz swoją forsę i przeliczyłem. Zniknęły dwa banknoty 50-markowe. Na szczęście główną część swoich pieniędzy miałem głęboko schowaną. Strata była jednak mimo to spora. Koszty podróży przez Rumunię znacznie wzrosły. Opowiedziałem to Rodice. Obecność policjantów po cywilnemu w pobliżu jej domu nie była dla niej niczym wyjątkowym, ponieważ na tym osiedlu mieszka prezydent Rumunii i sporo w okolicy jest tajniaków. Tak więc nie jestem pewien, czy tymi złodziejami byli fałszywi, czy też prawdziwi policjanci. No coż, nauka zawsze kosztuje. Można też pocieszać się, że tylko tyle straciłem.

U Rodiki wziąłem szybką kąpiel, zmyłem z siebie grubą warstwę brudu i potu. Było bardzo gorąco, podobno około 40 stopni. W pośpiechu zjadłem śniadanie i na rozmowę pozostało już niewiele czasu. Obiecałem, że w drodze powrotnej zatrzymam się na troche dłużej.

Dziwna jest Rumunia. Wokół jest tylu uprzejmych i uczynnych ludzi, ale też roi sie od złodziei i kombinatorów. Trzeba nauczyć się rozpoznawać ich. Ale czy tak do końca jest to możliwe? Nie jest to łatwe, tym bardziej że człowiek z plecakiem jest bardzo rzucającym sie w oczy obiektem do obrobienia.
 


Bilet z Bukaresztu do Stambułu
18.08.1999, godz. 15:35, w drodze do Stambułu. Wpadłem w ręce Azjatów. Ten drugi kontynent zaczyna się już w Bukareszcie. Autobus wyjechał z trzygodzinnym opóźnieniem,  potem krążył jeszcze po Bukareszcie, zajeżdżał w jakieś miejsca po towar. Miejsca w autobusie są wszystkie pozajmowane. Jest komplet pasażerów. Większość to Rumuni, jest też kilku Turków. Klimatyzacja kiepsko działa, jest koszmarny upał, w autobusie nie ma też toalety. Muszę męczyć się do jakiegoś postoju.

Obsługa autobusu zebrała po 30 tys. lei na opłatę klimatyczna, czy też ekologiczną, pobieraną na granicy przy przekraczaniu Dunaju. W autobusie słychać muzyke turecką, taką, jaką miałem nadzieję posłuchać w Turcji. Obsługa też zaczęła roznosić picie dla pasażerów. W tej chwili bardziej jednak pożądany dla mnie byłby kibel lub jakiś lasek niż picie i słuchanie muzyki.

Jeszcze nie mogę zapomnieć, że straciłem 100 DM. Sprawa jest jeszcze dość świeża. Będą nowe zdarzenia i pogodzę się wreszcie z tą stratą, tak jak już prawie zapomniałem, że na Węgrzech pociąg zwiał mi sprzed nosa i straciłem przez to wiele godzin. Ostatnią noc mogłem spędzić w Bukreszcie śpiąc w wygodnym łóżku, a nie tłukąc się nocnym pociągiem z wyjątkowo niewygodnymi siedzeniami. Liczę na to, że już bedąc w Turcji nie będę narażony na kradzieże, a co najwyżej na wygórowane ceny, które mogę zakceptować lub nie. Pozostaje jeszcze tylko możliwość napadu Kurdów na autobus, wybuch bomby lub trzęsienie ziemi.

Nareszcie, godz. 16:00 i mamy 20-minutowy postój przy hotelu Oridim. Mogę skorzystać z toalety za 1000 lei. Pokój 2-osobowy w hotelu kosztuje 300 tys. lei. Jeżeli bym wziął ten pokój na jedną noc i odlał się tam 300 razy, to nocleg miałbym gratis.

Litr benzyny kosztuje 8700 lei, tj. około 1 DM, jest więc tańsza niż w Polsce.

18.08.1999, godz. 17:35, na promie w Giurgiu. Kolejna niespodzianka. Nie przejeżdżamy przez most na Dunaju, tylko przepływamy promem, który nazywa się Oltisorn-4. Prom wygląda podobnie jak cała Rumunia - zużyty i pordzewiały. Wszystko dzieje się w ślimaczym tempie kontrola paszportów, wjazd autokaru na prom, rozpoczęcie przeprawy. Na promie są dwa autokary, obydwa tureckie. Napisy informacyjne na promie są w dwóch językach - rumuńskim i tureckim. Prom ma długość około 60, a szerokość około 15 metrów, cały jest ze stali. Nośność promu - 300 ton. Podczas rejsu zabronione jest przebywanie w pojazdach.

Z powodu upału i braku wentylacji w autobusie mam cały tyłek odparzony. Pot cieknie ze mnie ciurkiem. Korzystam z okazji i odwiedzam toaletę na promie. Jset to ciemna stalowa nora, z drzwiami jak w sejfie. Przez dziurę, do której spuszcza się zrzuty biologiczne widać wartko przepływające metne wody Dunaju. Muszę uważać, aby nie wpadło mi tam coś ważnego, np. portfel czy okulary, a nawet jakieś kosmetyki, które wygrzebywałem z torby też mogłem utopić. Po wyglądzie kibelka na promie można się spodziewać brunatnych lasek pływających po powierzchni rzeki. To i tak dobrze. W Indiach w Gangesie można trafić na niedopalone szczątki producentów takich właśnie lasek.

Bułgarski brzeg Dunaju jest w odległości około kilometra. Z drzewami porastającymi brzeg widoczne są wiezowce Ruse. Przy brzegach widać wiele statków. Niektóre płyną, inna są przycumowane. Po stronie bułgarskiej jest dużo dźwigów do przeładunku statków.

Mnóstwo osób wcina pestki słonecznikowe. Kilka kobiet przez dziury w ogrodzeniu przejścia granicznego natarczywie nawoływało do ich kupna.

Prom płynie w dół rzeki. Czyżbyśmy mieli tym promem dopłynąć aż do samego Stambułu? Ale jak będziemy cały czas płynąć w takim tempie, to na piątą rano i tak nie dopłyniemy. Dunaj jest długi, a jeszcze morzem też trzeba by płynąć spory kawał.

Siedzę teraz na czymś metalowym, co jeszcze przed chwilą prażyło się na słońcu i czuję, że przypalają mi się szynki i ciepło posuwa się coraz dalej w głąb mojego ciała. Obym sobie czegoś nie usmażył.

Jest teraz godzina 18 czasu rumuńskiego (godzina różnicy w porównaniu z polskim). Zegarek przestawiłem już w Satu Mare. Z Bukaresztu do Giurgiu jest 73 kilometry, przez Bułgarię około 320, a od granicy bułgarsko-tureckiej do Stambułu dalszych 260 kilometrów. Łącznie daje to prawie 600 kilometrów, a do piątej rano jest już tylko 10 godzin. Wszystko wskazuje na to, że dojedziemy na miejsce znacznie później. Nie martwię się tym zbytnio, mam czas.

18.08.1999, godz. 19:50, Ruse. Nareszcie jesteśmy w Bułgarii. Ruse jest wielkim betonowym blokowiskiem z dużą liczbą fabryk. Krajobraz jest paskudny i nawet zachodzące słońce dodaje niewiele uroku. Droga jest koszmarnie wyboista, tak, że nawet trudno cokolwiek napisać. Do tego przez ten upał czuję się jak ugotowany w całości prosiak.

Do bułgarskiego brzegu dotarliśmy o 18:30. Prom płynął około pół godziny. Ponad godzinę straciliśmy jeszcze na wjazd do Bułgarii. Celnik gdzieś polazł. Był chyba w mieście na zakupach, bo wrócił z reklamówką wypchaną jedzeniem. Potem ślimaczyło się jeszcze sprawdzanie paszportów. Pewnie jeden kęs - jeden paszport. Obsługa autobusu przynosiła po kilka paszportów z okienka celnika. Mój oczywiście został przyniesiony jako jeden z ostatnich.

Dwóch Turków, jeden z naszego, a drugi z sąsiedniego autobusu zaczęło żartować ze sobą. Żarty słowne po jakimś czasie przekształciły się w żartobliwe rękoczyny, zaczęło się wzajemne oblewanie wodą, początkowo czystą, potem z dodatkiem ziemi z trawnika, później w ruch poszły słodkie napoje, aż okazało się, że żarty gdzieś się po drodze pogubiły, a zostały tylko rękoczyny. Zanosiło się na zwyczajną bójkę. Turcy zaczęli zachowywać się jak dwa koguty. Przypominało mi to rozwój dziecięcej zabawy, która w pewnym momencie staje się zwykłą bijatyką, gdy zaczyna brakować umiaru.

Bułgarzy nie zgarnęli dodatkowej opłaty na przejściu granicznym. Spodziewałem się, że każą wykupić dodatkowe ubezpieczenie, tak jak podczas mojej poprzedniej wyprawy. Obyło się jednak bez tego. Prawdopodobnie wystarczyło ubezpieczenie samego przewoźnika.

Gdy autobus wreszcie ruszył, zrobiło się nieco chłodniej. Znów jednak podczas jazdy narażony jestem na wdychanie dymu z papierosów. Dziwny zwyczaj palenia w autobusie, niespotykany gdzie indziej. Przez ten upał i kiepską wentylację w autobusie (o klimatyzacji nawet nie ma mowy) wewnętrzne powierzchnie ud mam zupełnie poodparzane. Można ze mnie zedrzeć grubą warstwę skóry zżartej przez pot. Czuję się jak we własnym sosie. Nie mogę się doczekać, kiedy będzie wreszcie trochę chłodniej.

Jedziemy przez łagodne wzgórza porośnięte winoroślą. Na poboczu od czasu do czasu widać stojące skąpo ubrane, pracujące tu panienki. Kilka minut temu (o godz. 20:15) autokar zatrzymał się na poboczu obok jakiegoś mikrobusa, pośród plantacji słoneczników. Jeden z obsługi autobusu wyrzucił do rowu wór ze śmieciami, a reszta przepakowała dwa dywany z mikrobusu do naszego autokaru. Jesteśmy w odległości około 100 kilometrów od Bukaresztu. Niezłe tempo. Przejechanie tego odcinka zajęło nam 8 godzin.

18.08.1999, godz. 20:50, gdzieś w Bułgarii. Jest już ciemno, ale nadal piekielnie gorąco. Marzy mi się teraz chłodny, mazurski wieczór. Autobus ma postój przy jakiejś restauracji. Wyszedłem z autobusu razem ze wszystkimi, ale zaraz wróciłem. Jeść mi się nie chce. Wdusiłem w siebie kawałek czegoś, co w Bukareszcie kupiłem jako kebab. Nawet w niewielkim stopniu nie przypominało to kebabu kupowanego w Austri w Grazu, Wiedniu, czy nawet w Warszawie. Resztę tego "kebabu" wyrzuciłem. Napiłem się za to świeżej wody z kranu koło restauracji. Uzupełniłem też wodą butlę z napojem ananasowym kupionym też w Bukareszcie. Napój nie dość że był mdły, za słodki, to jeszcze czuć było od niego stęchlizną.

Luk bagażowy, gdzie jest mój plecak, nie daje się normalnie otworzyć. Obsługa otwiera go przy pomocy kopniaka, ale ja sam nie mam odwagi tak go otwierać. Nikogo z obsługi nie ma w pobliżu. Chętnie bym zmienił spodnie, ale w tej sytuacji nie jest to łatwe. Wieczór w ogóle nie przyniósł ulgi. Cały czas czuję się jak we własnym sosie, a nogi i tyłek mam chyba załatwione na długo.

Autobusem oprócz mnie jadą tylko Rumuni i Turcy.

19.08.1999, godz. 5.00, przejście graniczne Edirne. O tej godzinie powinniśmy być już w Stambule. Jest jeszcze ciemno. Nie wiem, czy po wjechaniu do Turcji nie trzeba popędzić zegarka o kolejną godzinę do przodu. Noc przyniosła trochę ulgi. Ale i tak tyłek mam odparzony. Jak wstanie słońce będzie znów gorzej.

Na przejściu granicznym turecki celnik przeglądał dokładnie paszporty Rumunów i patrzył, ile mają pieniędzy. Obsługa autobusu wypożyczyła przed przejściem odpowiednie kwoty tym, co mieli za mało pieniędzy. Do mojego paszportu celnik nie zaglądał. Na przejściu granicznym stałem w długim ogonku do okienka po stempelek. Nie mogłem się dopytać obsługi autobusu, gdzie mogę kupić wizę. Dopiero w okienku celnik powiedział mi, że brak wizy i pokazał, gdzie mogę ją dostać. Minutę zajęło mi załatwienie wizy (kosztuje 10 dolarów USA) i po powrocie do okienka dostałem stempelek bez ponownego stania w jeszcze dłuższej kolejce.

Po wjechaniu do Turcji pieniądze wypożyczone Rumunom zostały zabrane z powrotem przez obsługę autobusu.
 



| Wstęp | Do granicy tureckiej | Podróż przez Turcję | U stóp Araratu | Patnos i okolice | Suphan Dagi | Droga powrotna |