Jesienią 2000 roku podczas prac
w ogrodzie niemal cały dzień dotrzymywał mi towarzystwa rudzik.
Początkowo nie zwracałem na niego uwagi, ale zainteresowało mnie jego
zachowanie. Przekopywałem grządki, a on siedzial w odległości trzech
metrów ode mnie i uważnie mi się przypatrywał. Przestałem kopać,
oparłem się o szpadel i ja zacząłem mu się przypatrywać. Rudzik wtedy
podlecial blisko mnie i zaczął wyjadać dżdżownice ze świeżo przekopanej
ziemi. Chodził dookoła mnie przy moich nogach i szpadlu, zupełnie się
nie bojąc. Gdy zaczynałem kopać, odlatywał na bezpieczną odległość 2-3
metrów i czekał na mój kolejny odpoczynek. Spędził ze mną
kilka godzin. Gdy przenosiłem się w inne miejsce, przenosił się razem
ze mną. Czasem coś do niego mówiłem, a on sprawiał wrażenie,
jakby bardzo uważnie mnie słuchał. Były również chwile, że i on
coś po swojemu mówił. Stał wtedy na ziemi naprzeciw mnie i coś
cicho mamrotał patrząc na mnie.
Ten typek z fotografii
powyżej pewnego letniego popołudnia odwiedził salon. Wleciał przez
drzwi i nie potrafił znaleźć już drogi powrotnej. Ale na szczęście był
znacznie ostrożniejszy niż sikorki i nie obijał się za mocno po
szybach. Złapałem go zarzucając na niego swoją koszulkę, którą
ściągnąłem sobie z grzbietu. Pewnie była tak nieświeża, tak go
oszołomiła, że nie miał sił uciekać, dał się bez problemu złapać i
wyrzucić z chałupy.