Dzięcioł zielony
Picus viridis ang. Green woodpecker niem. Grünspecht 13 lutego 2005. Odwilż, dość ciepło,
choć w nocy spadło trochę świeżego śniegu. Nareszcie mogłem wymyć swój
samochód uświniony jazdą po błotnistych drogach. No i szorowałem z
zapamiętaniem ten samochód, ale w pewnym momencie usłyszałem jakieś
uderzenie w szybę okienną w domu. Nie byłem pewien, czy dobrze rozpoznałem
odgłos. Rozejrzałem się po oknach i nic. Po jakimś czasie powtórne,
pojedyncze, dość silne uderzenie. Ten odgłos już niejednokrotnie wcześniej
słyszałem i zazwyczaj kończyło się to złapaniem w domu jakiegoś ptaka, który
nie potrafił znaleźć drogi powrotnej. Poszedłem szybko, chwyciłem za latarkę
i zacząłem od sprawdzania salonu. Nic. Poszedłem na piętro, rozejrzałem się
po pokojach. Też nic. Jeszcze poddasze. W oczy rzucił mi się świeży śnieg,
który został nocą nawiany przez szczeliny między dachówkami.
Ale nie zwróciłem na niego większej uwagi, bo zobaczyłem jakiegoś
ptaka na oknie. Zaczął szmotać się na mój widok próbując wydostać
się przez szybę.Wrażenie moje było ogromne, bo był to zielony dzięcioł. Na
szczęście był ostrożniejszy niż sikorki i nie obijał się zbyt mocno. Nie
próbował latać po poddaszu i bez problemu chwyciłem go ręką, bez potrzeby
rzucania na niego jakiegoś ręcznika. Takiego ptaszka to jeszcze w garści
nie trzymałem, zielonego na dodatek. Dla mnie radość a dla niego przerażenie.
Darł się jak opętany "kiiiiiiiiiiii kiiiiiiiiiiii kiiiiiiiiii...", aż dzwoniło
w uszach. Przez okno nie mogłem go wypuścić, bo tak zrobione, że trzeba by
je całe wyjmować z futryny. Poniosłem go więc na dół, drącego się
wniebogłosy. Na parterze już umilkł. Przyglądał się tylko, dokąd go niosę,
kurczowo trzymając pazurkami mój palec. Wyszedłem na taras. Siedział
tam kot Ryszard. Pokazałem mu ptaszka, a ten aż uśmiechnął się na jego widok
i wyciągnął na przywitanie łapkę. Na szczęście prawdziwe intencje kocura
nie były dla mnie obce i nie dopuściłem do zbytniego spoufalenia się z ptaszkiem.
Dzięcioł miał długi i cienki dziób, otwarty, a w nim cieniutki język
sięgający końca dzioba. Posadziłem dzięcioła na dzikim winie oplatającym
balustradę, ale ten nie zamierzał tam zostawać na dłużej i poleciał od razu
na uschniętą topolę, siadł
na konarze i zaczął znów wydzierać się, tym razem chyba już z radości
z uwolnienia.
Dzięcioł ten nie miał na głowie czerwonej czapeczki, była więc to pani dzięciołowa. Widziałem ją już tydzień wcześniej, gdy siedziałem w domu. Przylatywała na okno w pokoju, trzymając się szprosa posuwała się w stronę tarasu, gdzie wisiało kilka płatów słoniny. Robiła konkurencję dla sikor i kowalików. Mam nadzieję, że dzięcioł ten nie wystraszył się na tyle, aby porzucić ten park. Dobrze byłoby, gdyby zdecydował się na gniazdowanie w pobliżu. Ma tu drzewa o miękkim drewnie - topole, w których może zrobić sobie dziuplę na gniazdo. Olsztyn, 15 luty 2005 |