Piec został odkryty w
ogłoszeniach na portalu OLX. Przez jakiś czas go obserwowałem, aż w
końcu napisałem
i zadzwoniłem do właściciela. Trzeba było go niezwłocznie rozebrać, bo
ekipa remontująca mieszkanie czekała, aż zostanie usunięty. Moja
decyzja była błyskawiczna - najbliższy weekend, niezalenie od
szalejącej
na świecie zarazy, która sparaliżowała nie tylko Polskę, ale i cały
świat. Po piec musiałem jechać niemal 600 km. Noc z piątku na sobotę
(4/5 kwietnia 2020)
spędziłem za kierownicą i na miejscu byłem o 7:30 rano. Poniżej jest
przedstawionych osiem zdjęć,
które były w ogłoszeniu na OLX.
Piec stał w
kamienicy w Katowicach przy ul. 1 Maja, na drugim piętrze. Była to
kamienica w modernistycznym stylu, z odremontowaną elewacją od strony
ulicy. Od podwórka kamienica miała ceglany, czerwony, okopcony mur,
typowy dla Górnego Śląska. Kamienica była
wybudowana w 1920 roku. Po dojechaniu na miejsce i
rozmowie zabrałem się za fotografowanie pieca, który prawdopodobnie
został postawiony od razu po wybudowaniu domu. Do 1939 roku raczej nic
nie było w nim zmieniane, a po
wojnie takich pieców, nowych już nikt nie stawiał.
Piec przylegał do ściany
plecami. Zazwyczaj między ścianą a piecem jest przestrzeń, która
pozwala na przepływ powietrza i ogrzewanie go z czterech stron pieca.
Nie byłem pewien, czy taka konstrukcja była spowodowana redukcją pieca
po jego przeróbce, czy jest to pierwotna jego forma. Wiele wskazuje na
to, że piec od samego początku był przylegający do ściany.
Po oględzinach pieca i
zrobieniu zdjęć zabrałem się za naklejanie karteczek z numerami kafli.
Cały numer na kaflu składał
się z dwóch części - numeru warstwy kafli i kolejnego numeru kafla w
warstwie, np.
numer 2-5 oznaczał drugą warstwę od dołu i piąty kafel licząc od lewej
strony pieca. Łącznie w piecu było 16 warstw kafli, czyli więcej niż w
jakimkolwiek innym, który mam. Piec był mocno zakurzony przez trwający
już w mieszkaniu remont. Żal było mi patrzeć na poniszczone, cenne
drewniane podłogi, które zostały poprzecinane rowami, w których leżały
już rury do centralnego ogrzewania, rury wodociągowe i kanalizacyjne.
Niestety, zmiana funkcji mieszkania wymagała takich działań.
Około godziny dziesiątej
byłem już gotowy do rozbierania pieca. Najpierw trzeba było otworzyć
piec od góry. Był zamknięty warstwą gliny, położonej na dwóch płaskich
dachówkach. Trochę zdziwił mnie wygląd pieca od góry. Liczyłem na to,
że zobaczę przebieg kanałów w piecu tego typu, a tu nic takiego nie
było. Była w środku kratownica ułożona z cegieł szamotowych stojących
na boku i żadnego śladu palenia w tym piecu. Dopiero wtedy zrozumiełem,
że piec był przebudowywany i specjalnie przystosowany do ogrzewania za
pomocą grzałki elektrycznej. Był to po prostu elektryczny piec
akumulayjny w skorupie z ładnych kafli.
Wlot do przewodu kominowego
był zamurowany tak, że nawet nie było po nim śladu. Po ścianie mogłem
zorientować się, że przed przebudową piec też przylegał do ściany, na
której były widoczne ślady sadzy i dymu, przenikających do muru przez
nieszczelności. Piec łączył się bezpośrednio z ceglanym murem. Nie było
między nimi warstwy tynku. Wskazuje to, że od samego początku ten piec
był przylegający do ściany. Obawiałem się, że kafle mogły być połączone
ze ścianą za pomocą zaprawy murarskiej. Ale na szczęście tak nie było.
Jedynie glina była wykorzystywana przy przebudowie pieca. Krata ułożona
z cegieł pozwalała na łatwe przenikanie ciepła z grzałki do wszystkich
zakątków pieca.
Żmudna i ciężka praca
ciągnęła się godzina za godziną. Od czasu do czasu tylko rozpraszały
mnie milicyjne suki z megafonami, przejeżdżające ulicą i ostrzegające,
że nie wolno wychodzić z domów. Ostrożne wydłubywanie kolejnych kafli,
dziobanie ich dłutem, aby pozbyć się gliny ze środka, zachować na tyle
ostrożności, ab nie połamać delikatnych kafli, potem wynosznie gruzu z
wnętrza pieca, z drugiego piętra na podwórko, które już i tak było
zawalone odpadami poremontowymi. Zacząłem w końcu się czuć jak
szympans, z coraz to dłuższymi rękami od ciężkich wiader, coraz to
bardziej otwartą gębą i opadniętą szczęką ze zmęczenia. Nie miałem
tylko już sił na wydawanie małpich okrzyków, gdy coś poszło nie tak,
jedynie jakieś ciche "*****" pod nosem. I w tym jeszcze objawiały się
we mnie jakieś resztki człowieczeństwa. W końcu poczułem, że nie będę w
stanie wszystkiego wynieść na zewnątrz i całe cegły zacząłem układać w
pokoju w pryzmę licząc na to, że może ktoś zechce jeszcze je
wykorzystać w celach remontowych. Na podwórko wynosiłem jedynie glinę z
kafli, której było jakoś nadspodziewanie dużo. Musiałem coraz bardziej
przyspieszać robieranie pieca, bo w mieszkaniu nie było światła, ani
nawet wody. Jedynie właściciel mieszkania wsparł mnie nieco i przywiózł
butelki z wodą, która nadawała się do picia i do wymycia. Dwie ostatnie
warstwy kafli wyjmowałem już przy słabym świetle latarki czołówki.
Latarki przydały się też przy wynoszeniu skrzynek z kaflami do
samochodu. Każda skrzynka to przynajmniej 25-30 kg. Były to typowe
skrzynki na owoce, wykorzystywane w sklepach. Miały wymiary 60×40×24
cm. W samochodzie układałem je w dwóch warstwach. Na wierzchu znalazło
się jeszcze miejsce na drabinę, a obok nich miejsce na cztery
największe kafle i skrzynkę z narzędziami.
Po wydłubaniu gliny udało
mi się odnaleźć sygnatury na niektórych kaflach. Z radością zobaczyłem
na nich napis "Ernst Teichert Meissen", czyli wytwórnia ceramiki w
Miśni w Saksonii, produkująca najwyższej jakości i urody piece kaflowe.
Rozbieranie pieca i
pakowanie kafli zakończyłem o 23:15. Dziesięć plastikowych skrzynek
było wypełnionych kaflami, do tego kilka dużych kafli oddzielnie.
Samochód był przeciążony, mimo że niemal wszystkie kafle pozbawiłem
gliny. Żal było zostawiać wysokiej jakości duże, niepoprzepalane cegły
szamotowe. Nośność samochodu nie pozwalała mi już na zabranie tych
cegieł. Na szczęście miałem pomoc przy znoszeniu skrzynek z drugiego
piętra do samochodu. Byłem już zupełnie skonany, a przede mną było
jeszcze kolejnych niemal 600 km do domu, druga noc z kolei za
kierownicą. Nie skorzystałem z propozycji przenocowania w domu
właściciela mieszkania. Wolałem jechać nocą do Dębian, skorzystać z
mniejszego prawdopodobieństwa spotkania z patrolem współczesnej
milicji, który wcale nie musiał mieć dla mnie, ani dla pieca żadnego
zrozumienia. Po wyruszeniu samochód dość niechętnie reagował na próby
nabierania prędkości, czy w ogóle ruszania spod świateł na
skrzyżowaniach. Na szczęście ruch był niewielki, jak to w czasach
zarazy i totalnego zamknięcia ludzi w ich mieszkaniach. Po zatankowaniu
i niewielkiej przejażdżce autostradą A1 zrezygnowałem z tej trasy.
Asfalt był tak pofalowany, że coraz to słyszałem, jak z tyłu koła
ocierają mi o nadkole. Na jakimś parkingu zrobiłem trochę
przemeblowania. Duże, żeliwne drzwiczki zewnętrzne przerzuciłem na
przód samochodu, a wewnętrzne, chyba z czasów PRL, wyrzuciłem do
śmietnika. I tak bym ich nie wykorzystał. Obciążenie tylnej osi
zmniejszyło się o 25 kilogramów. Poczułem się jak kapitan w balonie,
który pozbywa się wszystkiego, czego można się pozbyć, aby dotrzeć na
miejsce. Poszukałem z pomocą nawigacji Google Maps inną trasę, z
pominięciem koszmarnej autostrady A1. Oprócz tych oceanicznych fal na
asfalcie, za Częstochową, w stronę Łodzi, czekało by mnie jeszcze
kilkadziesiąt kilometrów remontowanej autostrady. Samochód
prawdopodobnie by tego już nie przetrzymał. Zmiana trasy i zmniejszenie
obciążenia tylnej osi pozwoliło mi dalej spokojnie jechać bez
zmartwienia, że wkrótce zostanę bez opony. Dodatkowo samochód był
bezpośrednio po odebraniu z warsztatu, po wymianie turbosprężarki.
Silnik nie pracował jeszcze tak jak powinien, był słaby, nie dawał
gwarancji powrotu do domu. Przejechałem na drugi koniec Polski
opustoszałymi drogami, niemal jak po zarzuceniu kraju bombami
neutronowymi, takimi, które strumieniem neutronów niszczą tylko żywe
istoty. Po drodze jeszcze tankowanie, jakiś hot dog, trochę snu gdzieś
na parkingu i o godzinie 9:15 byłem już w Lidzbarku Warmińskim pod
Lidlem, w którym po 10 minutach oczekiwania pod sklepem zrobiłem
zakupy, w tym jedzenie dla kotów, które pewnie stęskniły się już za mną
(o naiwny, za jedzeniem, nie za mną). Przechadzka po sklepie dobrze mi
zrobiła. Znużenie podróżne nieco odeszło i znów mogłem dalej rześko
jechać.