Prom "Ciudad de Salamanca" |
14.07.1998, wtorek, godz. 21:25, Valencia
Za godzinę i 5 minut statek powinien odpłynąć. Siedzę
przed wejściem na trap i czekam. Na razie nie wiem, gdzie powinienem ulokować
się na statku. Jest to dość spory prom. Bilet w dwie strony kosztował 13200
pts. Powrót mam dopiero w niedzielę o 23:30, a w Walencji prom będzie o
godz. 9 rano. Nie było możliwości powrotui w sobotę i ominie mnie wycieczka
z Jose na południe od Walencji na jakąś ciekawą górę nad morzem.
Zrobiłem dziś troche zakupów, jakieś pranie, itd.
Jednym słowem - wynudzilem się. Jestem jeszcze troche połamany przez korzonki,
ale jest już w miarę dobrze. Wczoraj było gorzej. Przejście z plecakiem
z domu do portu było jednak dla mnie męczące. Mam nadzieję, że nie pogorszy
mi się. Trochę dziś pospałem w dzień. W tym upale jest to dość korzystne.
Jestem ciekawy, jak będzie na tym statku. Będzie
to mój pierwszy rejs po morzu, a do tego tak dużym statkiem. Ciekawe, czy
będzie kołysać.
Zbierało się dziś na deszcz, ale w końcu chmury
się rozeszły. Było rano bardzo parno, ale potem zrobiło się lepiej. Teraz
jak szedłem z plecakiem, pot lał się ze mnie. Coś mi długopis zaczyna robić
niespodzianki. Oby nie przestał pisać, bo nie będę mógł robić notatek.
14.07.1998, wtorek, godz. 22:20, prom Ciudad de Salamanca
Za 10 minut odpływamy. Siedzę pod pokładem w części dla pasażerów. Miejsca
jest pewnie dla tysiąca ludzi, albo nawet więcej. Tylko co dwudzieste jest
zajęte. Fotele są lepsze niż w wagonach kolejowych I klasy, miejsca jest
dużo. Przez okrągłe małe okienko niewiele widać. Jest pokryte rosą, poza
tym jest już ciemno.
Godz. 22:40. Coś zaczęło się dziać. Chyba będziemy
odpływać. Godz. 23:00. Chyba wypłynęliśmy z portu na pełne morze.
Godz. 24:00. Snuję sie jak upiór po tym statku.
Właśnie zostało wyłączone światło. Jestem znów pod pokładem. Zrobiłem wcześniej
rekonesans po statku. Zobaczyłem, że są tu bary i sklepy. Zabrałem spod
pokładu plecak i zamierzałem spać na pokładzie. W części rufowej jest dość
dużo leżaków, mogłem tam spać. Jest tam jednak zbyt głośno - szum powietrza,
chyba zasysanego do silników, nad głową smuga spalin, do tego wiatr i światła.
Lepiej było wynieść sie na dół. O północy zostało przygaszone światło i
wyłączone telewizory. Nie chce mi się spać, a przede mną jeszcze cała noc.
W końcu jednak chyba zasnę, może z nudów. A rano Majorka... |
Palma de Mallorca
Zamek Bellver
Wieś Genova
Fragment ogrodzenia
w Son Sastre
Przydrożna kapliczka
Kaktus w Son Sastre
Brama w Son Sastre
Gekon - gospodarz
opuszczonego domu
Rezydencja Son Sastre |
15.07.1998, środa, Palma, godz. 9:25. Jestem już na Majorce, w Palmie,
u podnóża zamku Bellver. Spróbuję tam wejść, aby z góry zerknąć na moją
dalszą drogę. Jest trochę chmur. Sam nie wiem co lepsze - deszcz czy słońce?
Na razie jest mi jakoś nieswojo. Właściwie to zawsze jest tak na początku.
Czuję się, jakbym był na niewłaściwym miejscu. Tu tacy są rzadkością. Jest
to wyspa dla bogatych ludzi, którzy przyjeżdżają tu ze swoimi samochodami
lub wypożyczają na miejscu.
W porcie, przy zejściu z promu czułem się niemal
jak na lotnisku. Podobnie jak na lotniskach trzeba było przechodzić długimi,
oszklonymi korytarzami, a na dodatek jacyś mundurowi, prawdopodobnie policja
zatrzymywała niektóre osoby do osobnego oszklonego pomieszczenia i przetrząsała
im bagaże, prawdopodobnie w poszukiwaniu narkotyków.
Godz. 11:15. Byłem chyba z godzinę na zamku Bellver,
pochodzącym z XIV wieku. Wstęp kosztuje 260 pts. Na zamku jest dużo ciekawych
starożytnych rzeźb, trochę wykopalisk. Uderzyło mnie podobieństwo rysów
twarzy współczesnych Hiszpanów do tych rzeźb.
Po wyjściu z zamku daleko nie uszedłem. Plecak jest
ciężki, a mi jeszcze dokuczają korzonki. W parku, w którym siedzę, tak
potwornie rzężą świerszcze, jakbym siedział z uchem przy myjce ultradźwiękowej.
Odgłos ich jest wręcz nie do zniesienia. Park ma trochę niewysokich iglastych
drzew, ziemia czerwona, zupełnie bez trawy.
Son Sastre, godz. 22:20. Z parku, w którym
po raz ostatni robiłem zapiski, rozglądałem się za jakąś drogą w góry.
Wypatrzyłem górkę, na którą mógłbym się wdrapać. Zacząłem iść w tamtym
kierunku. Niedaleko jednak uszedłem, bo drogę zagrodził mi kamienny mur.
Szedłem wzdłuż niego około kilometra, a on ani myślał się kończyć. W końcu
przelazłem przez niego i przez jakieś nowe osiedle domków jednorodzinnych
poszedłem w wybranym przez siebie kierunku. Drogę tym razem przegrodziła
mi autostrada. Wypatrzyłem jakiś tunel, chyba odpływ wody. Przelazłem na
drugą stronę, a tam z kolei siatka zagrodziła mi drogę. Przelazłem. Potem
przez jeszcze jedną. Znalazłem się w końcu na zwykłej drodze. Piesi nie
mają tam łatwego życia. Nie ma w ogóle pobocza, po którym można by iść.
Tu się jeździ! Doszedłem do wioski Genova. Stąd mogłem zacząć wdrapywać
się na górę. Oczywiście po asfalcie. Jest tu małe pasemko o nazwie Serra
de Na Burguesa. Na końcu asfaltowej drogi minąłem restaurację i zapuściłem
się polną drogę mijając tabliczkę "Coto privado de casa". Nie miałem słownika
i gdy poszedłem tą drogą byłem pewien, czy ktoś mi nie nawymyśla. Jakoś
nikt nie nawymyślał. Lazłem tą drogą noga za nogą, cierpiąc z powodu odcisków,
niepewny co do wody. Góry są kompletnie suche, bez kropelki wody gdziekolwiek.
Wyschnięte krzaki, trawy. Jedna iskra i ogień zżarłby pół wyspy. Wlokłem
się tak noga za nogą, odpoczywając co jakiś czas. Podziwiałem widoki na
morze, na Palmę i inne miejscowości w dole. Rozglądałem się, gdzie by pójść
dalej. Obmyśliłem dalszą drogę, na mapie były dość dobrze pozaznaczane
leśne drogi. Gdy wyszedłem na asfalt, cały mój plan wziął w łeb. Wszystko
po obu stronach drogi było pozagradzane i napisy, że własność prywatna
i wstęp wzbroniony. W końcu po kilku kilometrach wleczenia się po asfalcie
nie wytrzymałem i wlazłem w jakąś otwartą bramę. Przez gaj migdałowy dostałem
się na skraj lasu. Jakby tu plastycznie opisać drogę przez las? Piekło.
Po prostu piekło. Wszystko kolczaste, kamienie, trawy, suche badyle, upał,
odciski, bolące plecy, oszczędzanie picia. Ale ja to wytrzymałem. Wdrapałem
się na górę. Dokąd dalej teraz? Trochę w jedną stronę, trochę w drugą.
Nie da się. Znalazłem się w ślepym zaułku. Woda już mi się kończyła. Pewnie
przyjdzie mi tu skonać z pragnienia. Musiałem szybko znaleźć jakąś wodę.
Z góry wypatrzyłem jakieś zabudowania. Zacząłem miotać się w różne strony
aby jakoś dojść do tych zabudowań. Próbowałem schodzić przedzierając się
przez krzaki i urwiska. Żadnych ścieżek. Ludzie tam nie chodzą. Nie ma
po co. Po godzinie walki z chaszczami przedarłem się do jakiejś polnej
drogi. Widać było nawet dobre miejsca na biwak, ale z pewnym mankamentem
- brak wody. Musiałem dojść do zabudowań. Po drodze zrobiłem jeszcze zdjęcie
uroczej przydrożnej kapliczki. Doszedłem wreszcie do zabudowań, ale sprawiały
one wrażenie, jakby nikt tam nie mieszkał. Otoczenie bardzo ładne,
ale od pewnego czasu zupełnie nie pielęgnowane.
Niepewnie rozglądałem się wypatrując jakiegoś człowieka.
Nie potrafiłem jednak nigdzie dostrzec żadnych śladów niedawnej bytności
kogokolwiek. Nigdzie nie było widać zgniecionej trawy, żadnych zapachów.
Przy drodze prowadzącej do bramy rosły potężne kaktusy i uschnięte w doniczach
kwiaty. Pragnienie było tak silne, że pomimo niepewności podszedłem do
bramy i wszedłem na podwórko. Brama była zamknięta tylko na haczyk. Na
jednym z budynków znajdował się niewielki krzyż, na studni i na ogrodzeniu
widoczne były wykonane w glazurze jakieś sceny ze świętymi. Podsunęło mi
to myśl, że może jestem w jakimś opuszczonym górskim klasztorze.
Po wejściu na podwórko zawołałem kilka razy "buenas
tardes" (była już godz. 20), ale nikt się nie odezwał. Najbardziej interesowała
mnie jednak woda. Na środku podwórka stała zbudowana z kamienia studnia.
Postawiłem przy niej plecak i zacząłem się rozglądać, jak można dostać
się do wody. Wewnątrz studni, w głebi panował mrok. Wrzuciem do środka
kamyk, usłyszałem plusk. Odgłos ten obudził nadzieję, że moje życie jeszcze
trochę potrwa. Kilka metrów poniżej było lustro wody, lecz jak dostać się
do niej? Nie było żadnego wiadra, ani łańcucha, którym można było wyciągnąć
tę wodę. Wewnatrz widoczne były jedynie resztki zniszczonej instalacji
do pompowania wody elektryczną pompą. Końcówki kabli sterczących z muru
i pourywane rury nie nastrajały optymistycznie, a pić chciało się coraz
bardziej. Nawet odciski na stopach, palące niemal żywym ogniem stały się
mniej ważne. A słońce prażyło niczym w piekarniku. Wyschnięta wokoło trawa
sprawiała ponure wrażenie. Jest woda, ale jak jej się napić? Pozostaje
jeszcze kolejne pytanie - czy ta woda nadaje się do picia? W tej chwili
było to jednak mniej ważne, jakolwiek by ona nie była, to napiłbym się
jej. Nawet zdechły kot w tej studni nie przeszkodziłby mi. Moja wrodzona
pomysłowość i determinacja wkrótce dały rezultat - znalazłem resztki jakiegoś
kabla elektrycznego i plastikową dużą butelkę po napoju. Przywiązałem kabel
do szyjki, a z boku butelki wyciąłem otwór. Do drugiego końca kabla przywiązałem
kij i miałem już urządzenie do wydobywania wody. Kamień włożony do środka
butelki ułatwił zatapianie jej i wkrótce miałem do dyspozycji dowolną ilość
chłodnej, smacznej wody. Nażłopałem się jej, aż przestała mi się już mieścić
w żołądku. Jak już się napiłem, to wypadałoby też coś zjeść. Zrobiłem jeszcze
gorącą herbatę, która mimo wysokiej temperatury też dobrze gasiła pragnienie.
Jeszcze pół godziny i byłem już najedzony.
Na środku podwórka stała wysoka palma z dawno nie
obcinanymi suchymi liściami. Każdy, nawet lekki powiew wiatru powodował
głośny szelest zakłócający zupełną ciszę panującą w okolicy. Po obu stronach
podwórka znajdowały się różne budynki, połączone ze sobą. Trudno było odróżnić,
co jest budynkiem mieszkalnym, a co gospodarczym. Przed domem, na szczycie
którego znajdował się krzyż, był maleńki ogródek, cały zarośnięty winoroślą,
drzewami cytrynowymi, dziką różą i jeżynami. W doniczkach stojących na
słupkach od bramki były uschnięte resztki jakichś kwiatów. W pobliżu stał
stolik zrobiony z dużego młyńskiego koła.
Cały czas czułem się jednak intruzem, który znalazł
się tu bez żadnego zaproszenia, ani nawet pozwolenia. Miejsce jest bardzo
odludne, pośród rozległej okolicy, całej otoczonej ogrodzeniem. Jeżeli
ktoś się zjawi, to będę w niezbyt miłej sytuacji. Pomimo obaw zacząłem
rozglądać się po podwórku i budynkach. Głowne drzwi wejściowe do części
mieszkalnej były zamknięte na klucz, jednak z budynku gospodarczego przez
pięterko było otwarte przejście do domu. Chodziłem po pokojach z rozdziawioną
gębą, starając się zachowywać cicho, niczym po klasztorze. Rezydencja była
zupełnie opuszczona, brak elektryczności. Pozostało jednak trochę starych
mebli - kanapy, fotele, sofy, szafki, lodówki. Był nawet kominek. Czułem
się niczym w muzeum, w którym niczego się nie dotyka i nie hałasuje. Wiele
pomieszczeń było zupełnie ciemnych, z maleńkimi okienkami zamykanymi dodatkowo
przez okiennice. Wszystko wokół było rozsypujące się, stropy, ściany. Zrobine
były z kamieni i trzciny spojonych gliną. Gdzieniegdzie błyszczało trochę
glazury na ścianach. Wszystko zupełnie inne niż u nas. Sam układ pomieszczeń,
wielkość tego wszystkiego, było dla mnie fascynujące. Znów mi się zamarzyło
- własny dom na wsi.
Zadziwiająca też była dla mnie roślinność. W niektórych
miejscach rosy wielkie tuje, cyprysy, jakieś drzewa ze strąkami podobnymi
do fasolki szparagowej, zagajnik gigantycznych kaktusów o segmentach przypominających
skorpiony, u dołu mających normalny, zdrewniały pień. Kaktusy te miały
ze 3 metry wysokości, może więcej.
Z listu pisanego w czasie podróży:
(...) Miałem też pewną przygodę przez własną bezmyślność. Na Majorce
przy hacjendzie był kaktus z owocami przypominającymi opuncję. No i jak
tego nie spróbować? Zerwałem i spróbowałem. Ale co się potem nawyciągałem
kolców z ust i rąk! Przydał mi się scyzoryk, który kiedyś dostałem. Jest
przy nim maleńka pęsetka, która była jakby stworzona właśnie po to, aby
z ust wyciągać powbijane kolce. A teraz spróbuję narysować Ci, jakiej wielkości
był ten kaktus. (...kaktus, usta...) |
W innym miejscu rosły dwa inne gatunki mocno rozrośniętych
kaktusów, które miały dużo kwiatów. W wielu miejscach rosła roślina należąca
do baldaszkowatych, o bardzo charakterystycznym zapachu. Był to anyż. W
części leżącej po przeciwnej stronie niż główny budynek było kilka innych
budynków, w których stały jakieś dawne urządzenia, które mogły służyć do
wytłaczania oliwy z oliwek lub soku z winogron. Był też jakiś inny przyrząd,
który według mojego rozumu mógł służyć do kruszenia skorup migdałów. W
pobliżu było kolejne maleńkie podwórko odgrodzone murem, zarośnięte kolczastymi
zaroślami cytrynowymi. Na krzakach było widocznych trochę cytryn. Były
miękkie i dojrzałe. Po rozkrojeniu okazało się, że są soczyste i aromatyczne.
Wewnątrz domu, w kuchni spotkałem 15-centymetrowego
gekona. Wyglądał bardzo groźnie, uzbrojony w mnóstwo kolców. Moja ciekawość
była jednak silniejsza od strachu. Wyjąłem chusteczkę do nosa i złapałem
gekona poprzez tę chusteczkę. Okazało się, że te jego straszne "kolce"
to tylko miękkie fałdy skóry. Gdy trochę się oswoił, to już nie uciekał,
ale dawał się gaskać podnosząc tylko łepek. Jego łapki były bardzo interesujące
- palce były wyposażone w przylgi, które umożliwiały mu chodzenie po pionowych
gładkich murach, szybach, meblach. Podczas chodzenia po pokojach spotkałem
dwa razy wypasionego szczura. Zachowywał się niemal jak gospodarz tego
domu. Prawie wcale nie zwracał na mnie uwagi tylko zajmował się swoimi
wasnymi sprawami, chodził gdzieś po belkach i meblach.
W czasie myszkowania po posiadłości udało mi się
odkryć jeszcze jedną studnię. Wlot studni znajdował się na ścianie budynku
gospodarczego, we wnęce, niedaleko stolika z kamienia młyńskiego. Przy
studni był metalowy baniaczek połączony z łańcuchem przewieszonym przez
bloczek. Wlot studni niżej rozszerzał się i przechodził w wielki podziemny
zbiornik wody, prawdopodobnie wykuty w skale. Zbiornik ten częściowo był
pod budynkiem. Woda w studni była chłodna i bardzo smaczna.
Nadchodziła noc i musiałem znaleźć jakieś miejsce
na nocleg. Nie zdecydowałem się jednak na spanie na terenie rezydencji.
Byłem bądź co bądź intruzem. Wyniosłem się do leżącego obok sadu migdałowego
i tam rozbiłem namiot. Wyschnięta trawa była dość kolczasta, jakiś czas
temu była koszona i od tego czasu już nie urosła. Czułem się niczym na
rżysku. Boso nie dało się po tym chodzić. W namiocie cały czas się obmacywałem,
bo miałem wrażenie, że coś po mnie łazi. Gdy w świetle latarki dokładnie
obejrzałem się to zobaczyłem, że wrażenie to nie było złudzeniem. Łaziło
po mnie kilka kleszczy. Pousuwałem je i zasłoniłem szczelnie namiot. Moskiteria
nie chroniła przed kleszczami. To właśnie pomiędzy oczkami siatki kleszcze
swobodnie przełaziły. Kleszczy się pozbyłem, ale paskudne uczucie po nich
pozostało. Każde najdrobniejsze zaswędzenie napełniało mnie obrzydzeniem,
że to znów jakiś kleszcz dobiera się do mnie. Szczelne zamknięcie się w
namiocie spowodowało, że wewnątrz cały namiot stał się szybko mokry od
skraplającej się pary wodnej. Namiocik był doskonały do noszenia, bo był
maleńki i lekki, wykonany ze stilonu, ale użytkowanie jego nie było już
tak komfortowe, jak noszenie.
|
Wschód słońca w górach
Wyspa La Dragonera
Powrót promem do Walencji |
17.07.1998, piątek, Palma, godz. 11:24, na statku "Ciudad
de Palma Sevilla"
To już droga powrotna. Dziś jest 16 rocznica naszego
ślubu. Ja włóczę się po Majorce, a Ewa siedzi w Olsztynie. Nie jestem jednak
pewien, czy chciałaby zamienić się teraz ze mną. Jestem ledwie żywy po
wielokilometrowym marszu z Son Sastre do portu, który rozpocząłem jeszcze
przy świetle gwiazd, potem przedzierałem się przy świetle latarki przez
gęste chaszcze, przełaziłem przez jakieś ogrodzenia.
Ostatnią noc spędziłem tym razem w hacjendzie. Nie
rozstawiałem namiotu, ale z karimatą i śpiworem rozłożyłem się na daszku
jakiejś szopy, który pełnił funkcję tarasu. Część daszku była zapadnięta
i musiałem zachować ostrożność. Z dziur sterczały drewniane kołki i trzcina
spojone gliną. Materiały nie były zbyt trwałe, ale gdy nie było to uszkodzone,
to nie sprawiało tak kiepskiego wrażenia. Noc była bardzo ciepła, cicha,
niebo całe rozgwieżdżone. Było to zupełne przeciwieństwo dnia - brudu,
zmęczenia, bólu, upału. Nie spałem zbyt dobrze, często się budziłem i zerkałem
na zegarek, aby wyjść o właściwej porze, żeby nie spóźnić się na statek.
Potem gapiłem się na gwiazdy, którymi obsypane było całe niebo. Wyliczyłem,
że droga powrotna zajmie mi około 5 godzin, do przejścia miałem około 20
kilometrów. Biorąc pod uwagę możliwe niespodzianki i odciski na nogach,
nie było to wcale dużo. I nie omyliłem się. Droga zaznaczona na mapie w
większości okazała się zarośniętym, trudnym do przebycia wąwozem. Dobrze,
że po ciemku w ogóle udało mi się ją znaleźć i nie zabłądzić. Z Son Sastre
wyszedłem o godz. 4:45. Początkowo dobrze szło mi się w świetle księżyca
polną drogą. Gdy doszedłem do wąwozu, to musiałem już używać latarki. Inaczej
bym nie był w stanie przedrzeć się przez zarośla i zwalone drzewa. Dopiero
około 6 godziny zaczęło się rozwidniać. W końcu dowlokłem się do asfaltowej
drogi ledwie żywy. Droga była zupełnie nieuczęszczana. Do samej Palmy minął
mnie zaledwie jeden samochód. Na okazję nie miałem co liczyć. Autobusy
też tam nie jeżdżą. Sam siebie podziwiam, że przeszedłem tę trasę. Trzeba
rzeczywiście dużej wytrzymałości, aby przejść ją z tak sfatygowanymi stopami.
Rany na rękach i nogach, które porobiłem w górach, zadziwiająco szybko
się goiły. Nie robiły mi się żadne stany zapalne. Prawdopodobnie słońce
grzejące wyjątkowo mocno sterylizowało wszystkie kamienie i wysuszoną rośliność.
Ze zmianą daty wypłynięcia z Majorki nie byo żadnego
problemu. I tak oto siedzę w pełnym słońcu na pokładzie, koło basenu, w
którym kąpie się kilka osób. Ja jednak nie mam ochoty na moczenie się w
wodzie. Nawet wstanie na chwilę na nogi jest dla mnie bardzo nieprzyjemne,
odciski pokrywają mi od spodu niemal całe stopy. Wolę posiedzieć na leżaku
i podziwiać widoki wolno przesuwającej się wyspy, następnie małej wysepki
La Dragonera z imponującym urwiskiem skalnym, a później patrzeć po prostu
w morską dal, łączącą się gdzieś daleko niewyraźną linią z szarością nieba,
wyżej przechodzącą w głęboki błękit. Woda ma niesamowity, głęboki kolor
ciemnej ultramaryny. Jakiś czas później widzę jeszcze ledwie widoczne zarysy
innej, mniejszej wyspy - Ibizy. Odpływam z Balearów z wrażeniami i przeżyciami
zupełnie innymi niż tysiące typowych turystów przybywających na te wyspy
po to, aby w ciągu dnia odpoczywać nad morzem, a wieczorami i nocami bawić
się w dyskotekach.
Na koniec kilka spostrzeżeń i wniosków:
-
Majorka nie nadaje się na piesze wędrówki,
-
najlepiej jest wypożyczyć samochód i w ten sposób zwiedzać wyspę, wypożyczalni
jest dużo i nie jest to specjalnie kosztowne,
-
góry są zupełnie suche, żadnego strumyka czy źródła,
-
nie można liczyć na okazje, jeździ bardzo mało samochodów,
-
Palma jest zatłoczona, ale kilka kilometrów dalej jest zupełne bezludzie,
-
wszystko jest poogradzane i prywatne, nie da się chodzić po górach,
-
powszechnym widokiem są sady migdałowe.
|