Sprawy
zawodowe znów skłoniły mnie do przyjazdu do Walencji. Mieszkanie przy
plaży czekało już na mnie. Do tego zachęta w postaci ładnej pogody i ciepłej
wody w morzu.
Miasto i okolice
Walencja liczy podobno 800 tys. mieszkańców, ja
mam jednak wrażenie, że mieszkają tu miliony ludzi. Wioski podmiejskie burzą
zupełnie moje wyobrażenie wsi. Liczą po kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców
i stoją w nich wielkie bloki, zatłoczone drogi, mnóstwo skrzyżowań
ze światłami.. Jedynie pomiędzy wioskami widać pola uprawne. Niektóre
z nich są zielone, rośnie jeszcze na nich chufa i wkrótce nadejdzie
pora jej zbioru. Pora ta jest uzależniona głównie od pogody. Muszą
to być ciepłe, suche dni. Właściciele plantacji chufy robią się w okresie
przed zbiorami bardzo nerwowi. Od pogody zależy w dużym stopniu ich dochód.
Miasto sprawia wrażenie bardzo bogatego. Widać to po
starszych domach, bogato zdobionych, potężne drzwi wejściowe do domów,
wręcz dzieła sztuki użytkowej, kosztujące ogromne pieniądze.
Przejazd autobusami komunikacji miejskiej kosztuje 1,20€.
Bilet kupuje się u kierowcy. Ludzie stojący na przystanku machają, aby autobus
się zatrzymał. Bez tego nie ma gwarancji, że zatrzyma się. Kilka nowych spostrzeżeń
z ruchu ulicznego - znaki "stop" w ciasnych uliczkach to tylko raczej pro
forma, nikt i tak się nie zatrzymuje. Podobnie ze światłami - jest niemal
jak w dowcipie, że zielone mówi, że można jechać, żółte to
ozdoba, a czerwone to tylko sugestia.
Laboratorium
Nasze komisje BHP za głowę by się złapały, gdyby zobaczyły, ile odczynników
stoi na półkach w laboratriach i jaki mają okres ważności. Na szczęście
te komisje BHP ograniczone są granicami państwa polskiego i można tu normalnie
pracować.
Morskie smakołyki
Sepia po naszemu jest to mątwa. Biały zwierz spokrewniony
z ośmiornicą. Ma jednak w stosunku do głowy znacznie mniejsze odnóża
niż ośmiornica. W supermarkecie Mercadona były do wyboru mniejsze po 4,5€
i większe po 8€ za kilogram. Ceny ryb trochę wyższe niż u nas. Pożądanie moje wzbudzały
wielkie ośmiornice. Równie wielka była też ich cena, po 20€ za kilogram.
Zdecydowałem się na te mniejsze sepie. Kupiłem trochę więcej niż pół
kilograma. Poprzednim razem niezbyt dobrze udało mi się je przyrządzić. Kolejne
podejście do problemu sepii i jej smaku. Te w restauracjach bardzo mi smakują,
ale sam jak dotąd nie zrobiłem z nich nic równie smacznego. Na początek
próbowałem upiec je
a la plancha, czyli na blasze, bez tłuszczu.
Marnie mi to szło. Wyciekała z nich woda, wysychała na blasze i to co z niej
zostało - przypalało się. Efekt był mizerny. Zdecydowałem się na metodę bardziej
mi znaną. Wyciągnąłem po prostu patelnię. W kuchni znalazłem tylko oliwę
z oliwek, która jest doskonała, ale głównie do sałatek warzywnych.
Do smażenia nie jest najlepsza. Ma dość silny, własny smak. Ale skoro nic
innego nie było, skorzystałem więc z oliwy. Metoda z patelnią okazała się
lepsza niż z blachą. Sepia lepiej już się smażyła. Dla poprawienia smaku
dodałem trochę białego, naturalnie musującego wina Champolion (wina są tu nieprzyzwoicie
tanie). Po odparowaniu z patelni wody i lekkim podsmażeniu potrawa była gotowa.
Następnego dnia rano powtórzyłem jeszcze raz ten sposób przyrządzenia
sepii. Tym razem zjadłem ją już ze smakiem. Czyli potwierdza się stare powiedzenie,
że trening czyni mistrza. Być morze hiszpańscy kucharze popatrzyliby ze zgrozą
na to co robię, ale w końcu jest to polska wersja potrawy z sepii.
Morskie smakołyki miałem okazję jeść jeszcze tego samego
dnia na obiedzie, w sobotę, w restauracji przy plaży. Trochę dziwnie to wyglądało.
Nowy budynek, duża hala, ściana od strony morza cała przeszklona, od zewnątrz
szyby lustrzane. Dużo stolików, równo poustawianych w szachownicę,
chyba setka albo znacznie więcej, wystrój wręcz techniczno-szpitalny
- dużo niklowanego metalu, białe obrusy. Wszystko w tonacji biało-szaro-metalicznej,
obsługa męska, w zaawansowanym wieku, zresztą typowa dla Hiszpanii. Stoliki
niemal wszystkie zajęte, konieczna wcześniejsza rezerwacja. W karcie ceny
godne szacunku i właściwego zachowania przy stole, wykluczające byle wpadnięcie
na obiad z plaży w stroju spontanicznym. Na przystawkę były panierowane kalmary
i duża sepia. Muszę przyznać, że były doskonale przyrządzone. Paella na kolana
jednak już nie powaliła, no chyba że ceną. Moja nawet najgorsza była znacznie
lepsza. Ryż był poprzypalany, fasola zupełnie rozgotowana, a żółtą
barwę ryżu od szafranu mogłem tylko sobie wyobrazić. Pierwsze danie było
w postaci sałatki z różnych warzyw z tuńczykiem, polane to oliwą i
octem winnym - typowa śródziemnomorska potrawa. Na deser posypane
cynamonem, pokrojone owoce - melon, ananas, dynia, pomarańcza, arbuz, kiwi.
Na koniec maleńka, typowa hiszpańska kawa (cafe solo) Rachunek za trzy osoby
i małe dziecko, to 106€. Połowa tej ceny to za widok na morze przez lustrzane
szyby. W miarę oddalania się od morza ceny spadają, a jakość potraw wzrasta.
Już 100 m od morskich widoków stabilizują się na akceptowalnym poziomie.
Warto zaglądać tam, gdzie jest dużo miejscowych i luźna, a nawet duszna atmosfera.
Rozkosze kulinarne gwarantowane bez zgubnych skutków dla portfela.
Jeżeli chodzi o jedzenie, to warto podążać za tłumem, który w tych
sprawach się nie myli.
Drugim morskim smakołykiem, który przyrządzałem,
była smażona dorada. Wcześniej nie miałem do czynienia z tym gatunkiem ryby,
a znałem jedynie ze słyszenia. W sklepie wyglądały dość ładnie. Zdecydowałem
się na kupno jednej, o wadze około 30 deko. Sprzedawczyni w sklepie dużymi
nożycami poobcinała wszystkie płetwy i jeszcze zapytała, czy od razu ją wypatroszyć.
Z tego patroszenia już zrezygnowałem. Smażona była pyszna. Przyrządziłem
ją w klasyczny sposób, tylko posolona, obtoczona w mące i wrzucona
na patelnię. Smażenie ryb wbrew pozorom to też sztuka. Ryba powinna mieć
przyrumienioną skórkę, ale jednocześnie nie być surowa w środku, jeżeli
jest dość duża. Na początek smażę ją na troszkę większym ogniu z dwóch
stron, gdy już jest przyrumieniona, wtedy zmniejszam znacznie płomień i delikatnie
jeszcze smażę pod przykryciem, co jakiś czas ją odwracając. W ten sposób
ryba jest rumiana, chrupiąca skórka, w środku nie jest surowa. Gdy
ryba wcześniej jest już obsmażona, to przy smażeniu pod przykryciem nie wyciekają
z niej soki i nie rozpada się. Mięso dorady jest delikatne, białe, bardzo
smaczne, zupełnie bez ości w grzbiecie, z krajowych ryb przypomina w smaku
okonia. I jeszcze ciekawostka z kuchni - gaz sieciowy jest tu znacznie bardziej
kaloryczny od tego polskiego, chyba nie ma w nim dodatku w postaci azotu,
tak jak u nas.
Zupełnie niespodziewanie na sepię trafiłem w niedzielę wieczorem
po powrocie z ogrodu botanicznego. Większość reastauracji byla pozamykana,
nie mówiąc o sklepach. W domu też niewiele do jedzenia zostało. Udało
mi się wypatrzeć jakiś otwarty bar ze stałymi bywalcami. Większość to byli
kibice oglądający z emocjami jakiś mecz w telewizji. Bar też był niemal opustoszony
z jedzenia. Zostały jednak jakieś dwa kawałki sepii. Poprosiłem o tę sepię
i piwo. Sześć godzin buszowania po ogrodzie botanicznym zaostrzyło mi mocno
apetyt. Sepia powędrowała do mikrofalówki, a piwo od razu na stół.
W końcu doczekałem się na jedzenie. Sepię zjadłem ze smakiem, piwem popiłem
i uznałem, że dzień nie został zmarnowany. W aparacie mnóstwo zdjęć
i torba niemal wypełniona różnymi nasionami.
Brzeg morski jest dla mnie
zbyt monotonny. Nie jestem miłośnikiem smażenia się na słońcu i nie pamiętam,
kiedy ostatni raz leżałem na piasku nad wodą. Musiało to być wiele lat temu.
Na szczęście pogoda nie sprzyjała w ogóle przebywaniu na plaży. Padały
od czasu do czasu deszcze i przez dwa dni była niemal sztormowa pogoda. Była
to dla mnie ulga, bo nie będę musiał po powrocie tłumaczyć się, dlaczego
nie korzystałem z uroków morza Śródziemnego.
Ogród botaniczny
Niedziela zaczęła się marną pogodą. Było pochmurno, mroczno,
burzowo, padał deszcz. Zacząłem tracić nadzieję, że wybiorę się do ogrodu
botanicznego. Około południa jednak zdecydowałem, że niezależnie od pogody
wybiorę się. Pół godziny jazdy autobusem nr 2 i tuż po godz. 12 znalazłem
się w pobliżu ogrodu. Troszkę trwało, zanim znalazłem wejście, potem 1€ połaty
za wstęp i mroczny ogród z ogromnymi drzewami stał już przede mną
otworem. Dopiero w środku dotarło do mnie, że nie wziąłem nic, w co mógłbym
pozbierać nasiona. Miałem na szczęście notes, z którego mogłem powyrywać
kartki z złożyć z nich prowizoryczne koperty. Poczułem się tam jak dziecko,
które dostało do zabawy mnóstwo zabawek, a za mało na to czasu.
W ogrodzie dominują ogromne drzewa, posadzone zapewne na początku istnienia
ogrodu. Są to m.in. ogromne dęby, cyprysiki, sosny pinie. Dużą część ogrodu
zajmują gatunki typowo ciepłolubne jak palmy i kaktusy. Jest też spora kolekcja
gatunków afrykańskich, południowoazjatyckich i australijskich. Klimat
w Walencji odpowiada im, bo nie ma tu w ogóle mrozów. Ogród
przecinają regularne alejki dzielące terean na prostokątne kwatery. Niektóre
kwatery zrobione zostały w formie ronda. Oprócz drzew, krzewów
i roślin zielnych uwagę przykuwają koty, których żyje tu ogromna liczba.
Nie są one płochliwe, a nawet same dopraszają się zainteresowania nimi, nadstawiają
do głaskania. Orócz kotów jest sporo ptaków. Część z
nich to pospolite gołębie, ale są też gatunki tropikalne, nie śpiewające
tylko ostro pokrzykujące wśród koron wysokich drzew. Początkowo w
ogrodzie było niewielu ludzi i z dużą nieśmiałością zbierałem nasiona. Z
czasem jednak ludzi przybywało i w porze poobiedniej było już zupełnie dużo.
Ja też rozzuchwaliłem się z tym zbieraniem, gdy zobaczyłem, że wszyscy dość
swobodnie tam się zachowują.