3 sierpnia 2004. Kolejny dzień podróży. Pierwszy
przystanek tego dnia po wyjeździe z Haghita Bai. Przy drodze stoi biały
kościół, wygląda na katolicki lub ewangelicki. Otoczony białym murem. Zatrzymujemy
się w pobliżu, obok straganów z rzeczami takimi jak i w Polsce - dużo przedmiotów
dość niskiej jakości, jakieś narzędzia jednorazowego użytku. Jedynie ukraińskie
kosy nadają nieco kolorytu temu stoisku. Dalej buty, podobnej jakości. Ale
wszystko dość tanie. Wioska jak i inne dotąd mijane - węgierska. Węgierskie
napisy, węgierski język wokoło.
Przez murowaną bramę wchodzimy na teren przykościelny. Na murze data postawienia
kościoła i daty kolejnych renowacji. Między kościołem a murem dużo kamiennych
krzyży o dość osobliwym kształcie. Większość postawiona około połowy XIX
wieku. Powoli snuję się między krzyżami. Zarysów grobów nie widać, wszędzie
strzyżona trawa. Jakiś człowiek stoi blisko bramy i cały czas obserwuje.
Przechodzę powoli dookoła kościoła i wchodzę do niego. Drzwi skrzypią przeraźliwie.
Na ich odgłos odwraca się brodaty, młody ksiądz siedzący przy kamiennej kapliczce
po prawej stronie. Wyposażenie dość skromne, nie ma przepychu. Dużo bieli.
Na drewnianych ławkach miękkie poduszki. Przysiadam na jakiś czas i staram
się wchłonąć nastrój tego miejsca. Wychodzę, znów skrzypienie, znów ksiądz
się odwraca. Odjeżdżamy.
Jeden z kolejnych kościołów odwiedzony po drodze. Czy cokolwiek zapamiętam
z niego? A czy w ogóle warto pamiętać? Może kształt tych krzyży i skrzypienie
zapamiętam na dłużej? Nazwa wioski jeszcze krócej pozostanie w mojej pamięci
niż to skrzypienie. Czy warto te zawiasy nasmarować? Może właśnie to skrzypienie
ma coś w ludziach odwiedzających ten kościół obudzić?
Fagaras, 3.08.2004