Była to chyba nasza bardzo spóźniona
podróż poślubna. Ale jakie czasy, takie podróże. Był to
mój pierwszy wyjazd samochodem za granicę. Chcieliśmy zobaczyć
kawałek normalnie rozwiniętego kraju zza okien własnego samochodu.
Zanim go zobaczyliśmy, musieliśmy do niego wjechać drogą między
Bratysławą a Wiedniem. Kolejka do przejścia granicznego była długa,
chyba z kilometr. Odprawa graniczna szła w miarę sprawnie, ale nasz
polonez dość ciężko to znosił. Mimo poranka było dość gorąco, a powolna
jazda i ciągłe zatrzymywanie mocno nadwyrężały możliwości układu
chłodzenia samochodu. Jeszcze bardziej szkodliwe byłoby
nadwyrężanie akumulatora, przy zatrzymaniu silnika. Zagrzany silnik z
wielką niechęcią powtórnie starował i trzeba było długo kręcić
rozrusznikiem, zanim zaczął samodzielnie pracować. Gdy już
przebrnęliśmy przez granicę między dwiema cywilizacjami, onieśmieleni
przedziwnie dobrymi drogami i w ogóle jakimś jaśniejszym
słońcem, bardziej zieloną trawą i lżejszym powietrzem w płucach,
ruszyliśmy autostradami w kierunku gór, gdzie nas oczy poniosą.
A oczy poniosły nas przez coraz to wyższe
wzgórza, tunele, w końcu w góry, na wysokości wręcz
oszałamiające, na przełęcz Prabish, wysoką na 1232 m.n.p.m. Polonez,
gdy już poczuł w cylindrach zachodnioeuropejskie powietrze, też jechał
z większą chęcią i już nie marudził. A ja chłonąłem widoki skalistych,
wysokich gór, zielonych dolin, które w oddaleniu
nabierały coraz bardziej sinej barwy i skrywały kolejne doliny,
wzgórza i góry. Miałem jednak ograniczone możliwości
rozkoszowania się górskimi widokami ze względu na konieczność
skupiania się na dość monotonnym asfalcie. Było to mało atrakcyjne
zajęcie, bo nie było tam żadnych dziur do wymijania czy przedziwnych
ciągów wzajemnie wykluczających się znaków drogowych.
Steyr
Gdy już minęliśmy przełęcz, po kilometrach zjazdu doliną wzdłuż
górskiej rzeki, dojechaliśmy do miasteczka Steyr. Był to dzień,
gdy w miasteczku odbywał się festyn świętojański. Na ulicach stało
mnóstwo straganów z wszelakim jadłem i atrakcjami dla
ludzi zarabiających w walucie innej niż złotówki. Mimo to i my
zdecydowaliśmy się na świętojańskowanie i w jakimś barku namiotowym
zamówiliśmy po porcji pieczonej wieprzowiny, zamordowanej z
okazji najdłuższego dnia w roku. Ubyło nam zdecydowanie posiadanych
przez nas szylingów w postaci banknotów z dość cienkiego
papieru.
Posnuliśmy się po zaułkach urokliwego,
austriackiego miasteczka, popatrzyliśmy jak miasto może korzystać z
naturalnego położenia nad górskimi rzekami, poprzyglądaliśmy się
dobrze utrzymanym kamieniczkom, z których ludzie mają widoki na
rzekę, pozazdrościliśmy i nie pozostało nam nic innego, jak jechać
dalej, w kierunku granicy czeskiej. Na nocleg w Austrii ze
względów finansowych nie mogliśmy sobie pozwolić. Tutejszej
waluty nie miliśmy zbyt wiele na takie szaleństwa. Dalsza droga w
kierunku Linzu i granicy czeskiej przebiegała już w popołudniowym
słońcu.