Rumunia
2002
Strona ta zawiera trochę spostrzeżeń z 10-dniowego pobytu w Rumunii, głównie z Bukaresztu, w którym spędziłem większość czasu. Polacy niewiele wiedzą o Rumunii. W rozmowach z różnymi ludźmi w Polsce mogłem się przekonać, że Rumunia uważana jest za biedny, brudny i zacofany kraj pełen żebraków. Obraz ten jest zupełnie niezgodny z rzeczywistością, ukształtowany głównie przez rumuńskich cyganów żebrzących w polskich miastach. Podczas pobytu w Rumunii mieszkałem w prywatnym mieszkaniu i cały czas przebywałem wśród Rumunów. Miałem okazję wypytać o wiele spraw i zobaczyć więcej niż podczas typowych turystycznych wypraw. Im bardziej poznaję ten kraj jestem coraz bardziej nim zauroczony. Mam nadzieję, że ta stroniczka pozwoli innym zobaczyć Rumunię od innej, mniej znanej w Polsce strony. |
Podróż
Na lotnisko na Okęciu dotarłem z dworca Warszawa Centralna autobusem nr 175. Wypatrywałem w autobusie, czy pojawi się grupa złodziei kradnących tworząc sztuczny tłok. Rok wcześniej jeżdziem tą linią kilka razy i prawie za każdym razem spotykałem ich, rozpoznając już niektóre twarze. Tym razem ich nie było. Dojazd na lotnisko minął spokojnie, ale za to na lotnisku w hali odlotów tłok i nieopisany haos. Miotałem się po hali w tę i z powrotem nie wiedząc, czy stanąć w jakiejś gigantycznej kolejce czy iść od razu do stanowiska, gdzie mogę zdać bagaż i dostać kartę pokładową. Od czasu mojego ostatniego lotu rok wcześniej zmieniła się organizacja lotniska. Przed zdaniem bagażu należało jeszcze przejść przez kontrolę. Nie wiedziałem o tym i do stanowiska Check in doszedłem nie zatrzymywany przez nikogo. Zdałem bagaż i dopiero potem, gdy krążyłem nie wiedząc jak dojść do części dla odlatujących, jakiś strażnik polecił mi wrócić i stanąć w kolejce do prześwietlenia bagażu. Miałem już tylko przy sobie mały plecaczek, a reszta bagażu pojechała w głąb lotniska bez kontroli. Stałem tam pół godziny w kolejce i odczuwałem wstyd wobec obcokrajowców z powodu tak złej organizacji odprawy. Przy innych komorach do prześwietlania bagażu nie było nikogo z obsługi. Samolot, którym leciałem, nie był odrzutowcem, miał silniki ze śmigłami. Był to ATR-42. Prędkość lotu też była niewielka - 540 km/h. Mogłem więc prawie 2.5 godzin podziwiać świat z góry. Początkowo widoki na polskie ziemie poszatkowane na maleńkie poletka ustąpiły rozległym jednolitym płaszczyznom Ukrainy, zmieniając się w końcu na podgórskie i górskie krajobrazy Rumunii - łąki i lasy. Po przekroczeniu łańcucha Południowych Karpat samolot znalazł się nad równinami Walachii, na której położony jest Bukareszt. Silne prądy powietrzne unoszące się nad rozpalonymi słońcem polami koło Bukaresztu spowodowały, że samolotem zaczęło mocno rzucać na różne strony. W samolocie zapanowała cisza, wszyscy pobladli i mocno trzymali się foteli, od czasu do czasu sprawdzając, czy pasy są dobrze zapięte.Ostatnich emocji dostarczyło zetknięcie samolotu z ziemią, który dwa razy jak żaba długimi susami podskoczył na pasie lotniska. Jeszcze ostatnie chwile mocnych wrażeń, gdy samolot wytracał prędkość już trzymając się ziemi i kołysząc pasażerami na prawo i lewo. Gdy samolot już wyhamował pasażerowie spontanicznie zaczęli bić brawo dla pilota, że cało dowiózł ich na miejsce. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Pasażerów było niewielu - około 30 osób. |
Wioski w Walachii
Jadąc samochodem z Bukaresztu w kierunku północnym z rozdziawioną gębą przyglądałem się domom w mijanych wioskach. Większość domów było maleńkich, może tylko kuchnia i jeden pokój, przy domach porozpinana na podpórkach winorośl. Każdy dom, choć maleńki był bogato zdobiony. Miniaturowe kolumienki, gzymsy, obramowania okien, bardzo różnorodne, świadczą o dużym zmyśle estetycznym mieszkańców. Niewiele domków posiadało prostokątne okna. W większości kształt okien był bardzo fantazyjny. Dawało się dostrzec orientalne wpływy, prawdopodobnie za sprawą Turków, którzy władali wiele lat tymi terenami. Po przejechaniu na drugą stronę grzbietu Karpat, do Transylwanii, mogłem już tylko zaobserwować okna o kształcie prostokąta. Domy, choć równie ładne, były już większe, przypominały już bardziej zabudowania polskich, beskidzkich miasteczek. |
Fagaras
Miasto położone jest na płaskiej równinie u podnóża gór Fagaras (Fogarskich). Góry znajdują się niemal na wyciągnięcie ręki wznosząc się poszarpanym murem z równiny. Bliskość ta jest jednak złudna, do gór jest kilkanaście kilometrów. W centrum miasta znajduje się otoczona fosą twierdza. Za czasów Causescu znajdowało się tam więzienie polityczne. Teraz na dziedzińcu twierdzy spotkałem młodą parę i gości na przyjęciu weselnym w restauracji, która znajduje się w twierdzy. Do niedawna też podawano tam jedzenie, tyle, że za kraty. Wizyta w dawnym domu mojego gospodarza była dla mnie bardzo miłym i ciepłym przeżyciem. Mieszka on teraz w Bukareszcie, ale wychowywał się w Fagaras. Obecnie mieszka tam jeszcze jego matka, ponad dziewięćdziesięcioletnia kobieta. Dom znajduje się w centrum miasta, ale podwórko przy domu oddzielone jest od ulicy wysoką bramą. Tworzy to zupełnie zaciszne, skryte przed wzrokiem innych ludzi miejsce. Duża ilość kwiatów, winorośl oplatająca mury domu, osłaniająca od góry podwórko wielka stara jabłoń tworzy klimat spokoju i zadumy. W głębi podwórka znajduje się ogrodzenie z siatki z furtką prowadzącą do sadu i ogrodu warzywnego. Miejsce od samego początku oczarowało mnie. Drugie wielkie oczarowanie nastąpiło, gdy zostałem przedstawiony pani domu, drobniutkiej staruszce o ujmującym uśmiechu. Gdy dowiedziała się, że jestem z Polski, zaśpiewała mi polską ludową przyśpiewkę, śpiewaną zwykle dla małych dzieci trzymanych na kolanach "Jedzie jedzie pan ..." i to na dodatek kilka zwrotek, których nawet nie znałem. Okazało się, że mieszkała dawniej na północy Rumunii, a w czasie wojny przebywała u niej polska rodzina z małym dzieckiem. Inne zdarzenie, które wbiło mi się w pamięć, miało miejsce się przy cerkwi, którą poszliśmy odwiedzić. Cerkiew była niewielka, ale też dość stara i ładna. Przy cerkwi był cmentarz, na który zwróciłem uwagę. Rozpoznałem groby, które wcześniej oglądałem w rodzinnym albumie mojego gospodarza. W grobowcu rodzinnym leżał już jego ojciec, a obok było przygotowane miejsce dla matki. Na tablicy wyryte były już wszystkie dane, brak było tylko dwóch ostatnich cyfr daty śmierci. Napisy były wypukłe, trzeba było tylko wyryć końcówkę daty. Tyle, że pierwsze dwie cyfry dotyczyły jeszcze dwudziestego wieku. Będzie więc kłopot ze zmianą daty. Ale życzę wszystkim tylko takich kłopotów. |
Cristian
W drodze do zamku Bran zajechaliśmy do wioski Cristian. Architektura wioski bardziej przypomina podalpejskie miejscowości niż pasterskie osady w Karpatach. Wrażenie to wcale nie jest czymś przypadkowym. Jeszcze do niedawna wioska była zamieszkana z znacznym stopniu przez Niemców i to oni wpływali na jej kształt. Przyłączenie Transylwanii do Rumunii po pierwszej wojnie światowej spowodowało, że bardzo duża liczba ludności węgierskiej i niemieckojęzycznej znalazła się w granicach Rumunii. Za czasów Causescu liczba Niemców znacznie spadła. Rząd Causescu sprzedawał swoich obywateli pochodzenia niemieckiego - pozwalał im na repatriację do RFN w zamian za znaczne kwoty pieniędzy płacone przez państwo niemieckie. W wiosce odwiedziliśmy kościół ewangelicki. Chwilę trwało, zanim znaleźliśmy właściwe wejście na teren kościelny. Trzeba było przejść przez niewielką furtkę w kamiennym murze otaczającym kościół. Bryła kościoła nie sprawia wrażenia bardzo starej, lecz otoczenie przypomina czasy średniowieczne i zabudowania klasztorne. Kościół jest z początku XIX wieku, jednak nastrój średniowiecznego klasztoru pozostał. Portal wejściowy i część, na której osadzona jest wieża pochodzą z XIII wieku. Teren kościoła otoczony jest kamiennym murem obronnym z małymi wieżyczkami. Przedstawiona na zdjęciu wieżyczka posiada inskrypcję w języku niemieckim. Po przejściu przez furtkę znaleźliśmy się w otoczeniu stwarzającym nastrój spokoju, wyciszenia. Pozostawiliśmy za sobą niemal wszystko, co przypominało współczesne czasy. Nawet drobne elementy, jak klamki u drzwi były kute z żelaza, tkwiły tam od wielu lat. Miejsca takie wywołują zadumę nad tymczasowością współczesnego świata, nietrwałością materiałów, które wykorzystujemy. Wokół mnie rozciągały się mury ułożone setki lat temu z prostych materiałow - kamienia i zaprawy wapiennej. Ludzka praca raz włożona w zrobienie muru przetrwała tak wiele lat. Szorstkość naturalnego materiału, jego nierówności są człowiekowi znacznie bliższe niż współczesne błyszczące tafle szkła i aluminium w nowoczesnych wieżowcach. Obecnie przerabiamy w przerażającym tempie na odpady to, co ofiarowuje nam natura. Zadumany spacerowałem wokół kościoła przyglądając się grządkom pełnym dorodnych warzyw i kwiatów. Również i to przypomianało klasztorne wirydarze. Wyposażenie kościoła jest dość skromne, typowe dla kościołów ewangelickich. W przedsionku kościoła znajdują się dwie tablice ze spisem mieszkańców wsi, którzy prawdopodobnie zginęli podczas pierwszej wojny światowej. Podobne tablice spotykałem w poniemieckich kościołach na Mazurach. Andrei poprosił kobietę opiekującą się kościołem o pozwolenie wejścia na wieżę kościoła. Na stoliku koło drzwi prowadzących na wieżę stały flakony, niektóre z kwiatami. Kobieta najpierw tam szukała klucza, ale nie znalazła go. Poszła poszukać w małym domku, przez który wiodła kolejna brama wjazdowa. Po kilku minutach wrócia i starym dużym kluczem otworzyła nam drzwi. Po kamiennych stopniach, jeszcze w romańskiej części budowli, przeszliśmy do pomieszczenia, w którym znajdowały się dawne miechy napędzające organy, uzupełnione o elektryczne dmuchawy. Dalsza droga na wieżę prowadziła już po drewnianych wąskich schodkach pośród ażurowej, drewanianej konstrukcji wnętrza wieży. Po drodze minęliśmy cztery duże dzwony, również uzupełnione o napęd elektryczny oraz mechanizm zegara znajdujący się w malutkim pokoiku. Zegar był stary, ale działający i dobrze zakonserwowany. W miarę wznoszenia się pogrążaliśmy się w coraz większym mroku, coraz więcej pustki widzieliśmy pod stopami. Szedłem powoli podziwiając kunszt dawnych cieśli i ich pomysłowość. Ostatni odcinek schodków kończył się klapą, którą trzeba było otworzyć, aby wyjść na platformę widokową. Na początku, zanim nie oswoiliśmy się z przestrzenią, poruszaliśmy się po platformie trzymając się kurczowo wszelkich elementów, które wydawały się nam stabilne, dobrze osadzone. Po kilku minutach zaczęłiśmy czuć się trochę swobodniej. Pomimo, że lubię góry i przestrzeń, to na takiej konstrukcji czułem się nieswojo. Znacznie pewniej czuję się mając pod nogami twardą skałę. Punktualnie o godz. 12 zaczęły bić dzwony znajdujące się na wieży. Pod nogami czuliśmy wibracje, ale oprócz nich zaczęliśmy czuć, że wyraźnie kołysze się cała wieża. Zastanawialiśmy się, czy to z powodu wiatru, czy kołysania się czterech wielkich dzwonów pod nami. Gdy dzwony ucichły, kołysanie wieży ustało. Z żalem schodziliśmy na dół, ale przecież na stałe byśmy tam nie zostali. I znów potwierdziło się powszechne prawo natury, że "co się wzniosło - opaść musi". Pozostało jednak wspomnienie widoków dalekiej przestrzeni, czerwonych dachów domów, gór przesłanianych siną mgiełką, ciepłego powiewu wiatru, skrzypienia drewnianych belek wewnątrz wieży, brzmienia dzwonów, odgłosów ptaków gdzieś pod dachówkami, mrocznej czeluści pod nogami, kurzu pokrywającego drewniane poręcze. Czas będzie zacierał te jeszcze bardzo wyraziste wspomnienia, ale fotografie i opis pozwolą powrócić nastrojowi tych chwil, który był jeszcze bardziej potęgowany przez to tajemniczo i groźnie brzmiące słowo - Transylwania. Stojące od wieków mury mogły być świadkami zbrodni dokonywanych przez człowieka, który wszedł do literatury z imieniem Drakula. |
Bran - z wizytą u Drakuli
Jedna z dawnych dróg z Transylwanii na południe biegnie przez przełęcz pomiędzy górami Piatra Craiului a górami Bucegi. Jest to trasa z Brasowa do Pitesti. Ponieważ każdy sposób na zarabianie pieniędzy jest dobry, przy trasie tej został wybudowany w XIV wieku niewielki zamek - strażnica, w której znajdowała się załoga pobierająca opłaty za przewożony towar w wysokości 5% wartości tego towaru. Tak było w przeszłości. Duch tamtych czasów jednak pozostał i dziś pobierane są słone opaty od podróżnych, ale tylko od tych, którzy chcą zajrzeć do zamku (60 tys. lei - około 2 euro). A ci którzy chcą bardziej utrwalić swoje wspomnienia muszą jeszcze dodatkowo płacić 55 tys. lei za możliwość fotografowania i filmowania. Zamek można określić słowem "śliczny". Jest niewielki, położony na skale nieco ponad dnem wąskiej doliny. Przetrwał w prawie niezmienionym stanie od chwili wybudowania. Z niewielkiego dziedzińca jest kilka wejść do ciągu różnych pokoików, korytarzy, przejść, balkonów i tarasów łączących się mnóstwem schodów. Wszystko jest bardzo dobrze utrzymane. Zamek przez wiele lat był rezydencją jednego z bogatych rodów, przekazany później dla narodu jako muzeum. We wnętrzach można podziwiać dawne piękne meble, piece, kominki. Zamek jest reklamowany jako zamek Drakuli. I tu każdy chwyt jest dozwolony, aby zarobić trochę pieniędzy. Wewnątrz zamku na tablicach informacyjnych opisujących historię zamku nie ma żadnych informacji, aby mieszkał w nim Vlad Tepes vel Drakula. Za to na straganach u podnóża zamku niemal wszystkie pamiątki dotyczą Drakuli. |
Język rumuński
Polacy odwiedzający Rumunię zaskoczeni i rozbawieni są niektórymi słowami. Często słyszą słowo "dupa". Czasem można też usłyszeć słowo "pierdut". Pierwsze z nich znaczy "później" lub "potem", natomiast drugie "zgubiony" lub "stracony". Można też usłyszeć inne, uważane przez Polaków za brzydkie. I tam też są brzydkie, ale nie będę już ich cytował. Język rumuński należy do grupy języków romańskich. Pozostał w spadku po starożytnych Rzymianach, którzy mieli na tych ziemiach jedną ze swoich prowincji - Dację. Osoby znające język francuski, włoski czy hiszpański rozpoznają wiele znajomych słów. Znalazłem również wiele słow podobnych do polskich - np. piwnica, ciemnica, wróbel, wiśnia, czereśnia, brzmiących niemal identycznie i oznaczających to samo. Rumuni dość dobrze znają języki obce. Wędrując po Rumunii zwykle nie miałem problemu ze znalezieniem osoby, która mogłaby po angielsku udzielić mi jakiejś informacji. Najbardziej popularnym językiem obcym, najczęściej uczonym w szkołach jest język francuski. Usłyszałem też historię sprzed lat, scenkę z dworca kolejowego w Bukareszcie. Działo się to w socjalistycznych czasach, gdy Polacy spędzali zagraniczne wakacje najczęściej w Bułgarii czy Rumunii, a znajomość języków obcych sprowadzała się tylko do języka rosyjskiego. Bilety w kasach kolejowych w Rumunii sprzedawane są na godzinę przed odjazdem pociągu. Jeden z młodych Polaków zaniepokojony tym, że kasa jest zamknięta, próbował czegoś się dowiedzieć i podszedł na peronie do jakiejś dziewczyny ze słowami "the casse is closed...". Po tych słowach wystraszona dziewczyna podbiegła do swojej koleżanki - "Ty Krycha, choć spieprzamy stąd. Jakiś facet przyczepił się do mnie, mówi że ma kasę i ciągnie do klozetu". |