Majorka 1998


Po co ludzie jeżdżą na Majorkę? Normalni po to aby poleżeć na plaży, pobawić się na dyskotekach. A Ci pozostali? - chcą powędrować po górach. Na szczęście tych pozostałych jest niewielu. A co przeżył tam jeden z nich, można poczytać na tej stronie. Zawiera ona zapiski robione podczas 3-dniowej "wędrówki" po górach. Notatki nie zostały przeredagowane, mogą więc zawierać trochę rzeczy nie dotyczących bezpośrednio wyprawy, czasem bardzo osobistych. Nie usuwałem ich, aby pozostawić klimat tego notatnika, nie tylko czysto geograficzne zapiski.
 

Prom "Ciudad de Salamanca"
14.07.1998, wtorek, godz. 21:25, Valencia

    Za godzinę i 5 minut statek powinien odpłynąć. Siedzę przed wejściem na trap i czekam. Na razie nie wiem, gdzie powinienem ulokować się na statku. Jest to dość spory prom. Bilet w dwie strony kosztował 13200 pts. Powrót mam dopiero w niedzielę o 23:30, a w Walencji prom będzie o godz. 9 rano. Nie było możliwości powrotui w sobotę i ominie mnie wycieczka z Jose na południe od Walencji na jakąś ciekawą górę nad morzem.
    Zrobiłem dziś troche zakupów, jakieś pranie, itd. Jednym słowem - wynudzilem się. Jestem jeszcze troche połamany przez korzonki, ale jest już w miarę dobrze. Wczoraj było gorzej. Przejście z plecakiem z domu do portu było jednak dla mnie męczące. Mam nadzieję, że nie pogorszy mi się. Trochę dziś pospałem w dzień. W tym upale jest to dość korzystne.
    Jestem ciekawy, jak będzie na tym statku. Będzie to mój pierwszy rejs po morzu, a do tego tak dużym statkiem. Ciekawe, czy będzie kołysać.
    Zbierało się dziś na deszcz, ale w końcu chmury się rozeszły. Było rano bardzo parno, ale potem zrobiło się lepiej. Teraz jak szedłem z plecakiem, pot lał się ze mnie. Coś mi długopis zaczyna robić niespodzianki. Oby nie przestał pisać, bo nie będę mógł robić notatek.


14.07.1998, wtorek, godz. 22:20, prom Ciudad de Salamanca

Za 10 minut odpływamy. Siedzę pod pokładem w części dla pasażerów. Miejsca jest pewnie dla tysiąca ludzi, albo nawet więcej. Tylko co dwudzieste jest zajęte. Fotele są lepsze niż w wagonach kolejowych I klasy, miejsca jest dużo. Przez okrągłe małe okienko niewiele widać. Jest pokryte rosą, poza tym jest już ciemno.
    Godz. 22:40. Coś zaczęło się dziać. Chyba będziemy odpływać. Godz. 23:00. Chyba wypłynęliśmy z portu na pełne morze.
    Godz. 24:00. Snuję sie jak upiór po tym statku. Właśnie zostało wyłączone światło. Jestem znów pod pokładem. Zrobiłem wcześniej rekonesans po statku. Zobaczyłem, że są tu bary i sklepy. Zabrałem spod pokładu plecak i zamierzałem spać na pokładzie. W części rufowej jest dość dużo leżaków, mogłem tam spać. Jest tam jednak zbyt głośno - szum powietrza, chyba zasysanego do silników, nad głową smuga spalin, do tego wiatr i światła. Lepiej było wynieść sie na dół. O północy zostało przygaszone światło i wyłączone telewizory. Nie chce mi się spać, a przede mną jeszcze cała noc. W końcu jednak chyba zasnę, może z nudów. A rano Majorka... 


Palma de Mallorca

Zamek Bellver

Wieś Genova

Fragment ogrodzenia
w Son Sastre

Przydrożna kapliczka

Kaktus w Son Sastre

Brama w Son Sastre

Gekon - gospodarz
opuszczonego domu

Rezydencja Son Sastre
   15.07.1998, środa, Palma, godz. 9:25. Jestem już na Majorce, w Palmie, u podnóża zamku Bellver. Spróbuję tam wejść, aby z góry zerknąć na moją dalszą drogę. Jest trochę chmur. Sam nie wiem co lepsze - deszcz czy słońce? Na razie jest mi jakoś nieswojo. Właściwie to zawsze jest tak na początku. Czuję się, jakbym był na niewłaściwym miejscu. Tu tacy są rzadkością. Jest to wyspa dla bogatych ludzi, którzy przyjeżdżają tu ze swoimi samochodami lub wypożyczają na miejscu.
    W porcie, przy zejściu z promu czułem się niemal jak na lotnisku. Podobnie jak na lotniskach trzeba było przechodzić długimi, oszklonymi korytarzami, a na dodatek jacyś mundurowi, prawdopodobnie policja zatrzymywała niektóre osoby do osobnego oszklonego pomieszczenia i przetrząsała im bagaże, prawdopodobnie w poszukiwaniu narkotyków.
    Godz. 11:15. Byłem chyba z godzinę na zamku Bellver, pochodzącym z XIV wieku. Wstęp kosztuje 260 pts. Na zamku jest dużo ciekawych starożytnych rzeźb, trochę wykopalisk. Uderzyło mnie podobieństwo rysów twarzy współczesnych Hiszpanów do tych rzeźb.
    Po wyjściu z zamku daleko nie uszedłem. Plecak jest ciężki, a mi jeszcze dokuczają korzonki. W parku, w którym siedzę, tak potwornie rzężą świerszcze, jakbym siedział z uchem przy myjce ultradźwiękowej. Odgłos ich jest wręcz nie do zniesienia. Park ma trochę niewysokich iglastych drzew, ziemia czerwona, zupełnie bez trawy.

    Son Sastre, godz. 22:20. Z parku, w którym po raz ostatni robiłem zapiski, rozglądałem się za jakąś drogą w góry. Wypatrzyłem górkę, na którą mógłbym się wdrapać. Zacząłem iść w tamtym kierunku. Niedaleko jednak uszedłem, bo drogę zagrodził mi kamienny mur. Szedłem wzdłuż niego około kilometra, a on ani myślał się kończyć. W końcu przelazłem przez niego i przez jakieś nowe osiedle domków jednorodzinnych poszedłem w wybranym przez siebie kierunku. Drogę tym razem przegrodziła mi autostrada. Wypatrzyłem jakiś tunel, chyba odpływ wody. Przelazłem na drugą stronę, a tam z kolei siatka zagrodziła mi drogę. Przelazłem. Potem przez jeszcze jedną. Znalazłem się w końcu na zwykłej drodze. Piesi nie mają tam łatwego życia. Nie ma w ogóle pobocza, po którym można by iść. Tu się jeździ! Doszedłem do wioski Genova. Stąd mogłem zacząć wdrapywać się na górę. Oczywiście po asfalcie. Jest tu małe pasemko o nazwie Serra de Na Burguesa. Na końcu asfaltowej drogi minąłem restaurację i zapuściłem się polną drogę mijając tabliczkę "Coto privado de casa". Nie miałem słownika i gdy poszedłem tą drogą byłem pewien, czy ktoś mi nie nawymyśla. Jakoś nikt nie nawymyślał. Lazłem tą drogą noga za nogą, cierpiąc z powodu odcisków, niepewny co do wody. Góry są kompletnie suche, bez kropelki wody gdziekolwiek. Wyschnięte krzaki, trawy. Jedna iskra i ogień zżarłby pół wyspy. Wlokłem się tak noga za nogą, odpoczywając co jakiś czas. Podziwiałem widoki na morze, na Palmę i inne miejscowości w dole. Rozglądałem się, gdzie by pójść dalej. Obmyśliłem dalszą drogę, na mapie były dość dobrze pozaznaczane leśne drogi. Gdy wyszedłem na asfalt, cały mój plan wziął w łeb. Wszystko po obu stronach drogi było pozagradzane i napisy, że własność prywatna i wstęp wzbroniony. W końcu po kilku kilometrach wleczenia się po asfalcie nie wytrzymałem i wlazłem w jakąś otwartą bramę. Przez gaj migdałowy dostałem się na skraj lasu. Jakby tu plastycznie opisać drogę przez las? Piekło. Po prostu piekło. Wszystko kolczaste, kamienie, trawy, suche badyle, upał, odciski, bolące plecy, oszczędzanie picia. Ale ja to wytrzymałem. Wdrapałem się na górę. Dokąd dalej teraz? Trochę w jedną stronę, trochę w drugą. Nie da się. Znalazłem się w ślepym zaułku. Woda już mi się kończyła. Pewnie przyjdzie mi tu skonać z pragnienia. Musiałem szybko znaleźć jakąś wodę. Z góry wypatrzyłem jakieś zabudowania. Zacząłem miotać się w różne strony aby jakoś dojść do tych zabudowań. Próbowałem schodzić przedzierając się przez krzaki i urwiska. Żadnych ścieżek. Ludzie tam nie chodzą. Nie ma po co. Po godzinie walki z chaszczami przedarłem się do jakiejś polnej drogi. Widać było nawet dobre miejsca na biwak, ale z pewnym mankamentem - brak wody. Musiałem dojść do zabudowań. Po drodze zrobiłem jeszcze zdjęcie uroczej przydrożnej kapliczki. Doszedłem wreszcie do zabudowań, ale sprawiały one wrażenie, jakby nikt tam nie mieszkał.  Otoczenie bardzo ładne, ale od pewnego czasu zupełnie nie pielęgnowane.
    Niepewnie rozglądałem się wypatrując jakiegoś człowieka. Nie potrafiłem jednak nigdzie dostrzec żadnych śladów niedawnej bytności kogokolwiek. Nigdzie nie było widać zgniecionej trawy, żadnych zapachów. Przy drodze prowadzącej do bramy rosły potężne kaktusy i uschnięte w doniczach kwiaty. Pragnienie było tak silne, że pomimo niepewności podszedłem do bramy i wszedłem na podwórko. Brama była zamknięta tylko na haczyk. Na jednym z budynków znajdował się niewielki krzyż, na studni i na ogrodzeniu widoczne były wykonane w glazurze jakieś sceny ze świętymi. Podsunęło mi to myśl, że może jestem w jakimś opuszczonym górskim klasztorze.
    Po wejściu na podwórko zawołałem kilka razy "buenas tardes" (była już godz. 20), ale nikt się nie odezwał. Najbardziej interesowała mnie jednak woda. Na środku podwórka stała zbudowana z kamienia studnia. Postawiłem przy niej plecak i zacząłem się rozglądać, jak można dostać się do wody. Wewnątrz studni, w głebi panował mrok. Wrzuciem do środka kamyk, usłyszałem plusk. Odgłos ten obudził nadzieję, że moje życie jeszcze trochę potrwa. Kilka metrów poniżej było lustro wody, lecz jak dostać się do niej? Nie było żadnego wiadra, ani łańcucha, którym można było wyciągnąć tę wodę. Wewnatrz widoczne były jedynie resztki zniszczonej instalacji do pompowania wody elektryczną pompą. Końcówki kabli sterczących z muru i pourywane rury nie nastrajały optymistycznie, a pić chciało się coraz bardziej. Nawet odciski na stopach, palące niemal żywym ogniem stały się mniej ważne. A słońce prażyło niczym w piekarniku. Wyschnięta wokoło trawa sprawiała ponure wrażenie. Jest woda, ale jak jej się napić? Pozostaje jeszcze kolejne pytanie - czy ta woda nadaje się do picia? W tej chwili było to jednak mniej ważne, jakolwiek by ona nie była, to napiłbym się jej. Nawet zdechły kot w tej studni nie przeszkodziłby mi. Moja wrodzona pomysłowość i determinacja wkrótce dały rezultat - znalazłem resztki jakiegoś kabla elektrycznego i plastikową dużą butelkę po napoju. Przywiązałem kabel do szyjki, a z boku butelki wyciąłem otwór. Do drugiego końca kabla przywiązałem kij i miałem już urządzenie do wydobywania wody. Kamień włożony do środka butelki ułatwił zatapianie jej i wkrótce miałem do dyspozycji dowolną ilość chłodnej, smacznej wody. Nażłopałem się jej, aż przestała mi się już mieścić w żołądku. Jak już się napiłem, to wypadałoby też coś zjeść. Zrobiłem jeszcze gorącą herbatę, która mimo wysokiej temperatury też dobrze gasiła pragnienie. Jeszcze pół godziny i byłem już najedzony.
    Na środku podwórka stała wysoka palma z dawno nie obcinanymi suchymi liściami. Każdy, nawet lekki powiew wiatru powodował głośny szelest zakłócający zupełną ciszę panującą w okolicy. Po obu stronach podwórka znajdowały się różne budynki, połączone ze sobą. Trudno było odróżnić, co jest budynkiem mieszkalnym, a co gospodarczym. Przed domem, na szczycie którego znajdował się krzyż, był maleńki ogródek, cały zarośnięty winoroślą, drzewami cytrynowymi, dziką różą i jeżynami. W doniczkach stojących na słupkach od bramki były uschnięte resztki jakichś kwiatów. W pobliżu stał stolik zrobiony z dużego młyńskiego koła.
    Cały czas czułem się jednak intruzem, który znalazł się tu bez żadnego zaproszenia, ani nawet pozwolenia. Miejsce jest bardzo odludne, pośród rozległej okolicy, całej otoczonej ogrodzeniem. Jeżeli ktoś się zjawi, to będę w niezbyt miłej sytuacji. Pomimo obaw zacząłem rozglądać się po podwórku i budynkach. Głowne drzwi wejściowe do części mieszkalnej były zamknięte na klucz, jednak z budynku gospodarczego przez pięterko było otwarte przejście do domu. Chodziłem po pokojach z rozdziawioną gębą, starając się zachowywać cicho, niczym po klasztorze. Rezydencja była zupełnie opuszczona, brak elektryczności. Pozostało jednak trochę starych mebli - kanapy, fotele, sofy, szafki, lodówki. Był nawet kominek. Czułem się niczym w muzeum, w którym niczego się nie dotyka i nie hałasuje. Wiele pomieszczeń było zupełnie ciemnych, z maleńkimi okienkami zamykanymi dodatkowo przez okiennice. Wszystko wokół było rozsypujące się, stropy, ściany. Zrobine były z kamieni i trzciny spojonych gliną. Gdzieniegdzie błyszczało trochę glazury na ścianach. Wszystko zupełnie inne niż u nas. Sam układ pomieszczeń, wielkość tego wszystkiego, było dla mnie fascynujące. Znów mi się zamarzyło - własny dom na wsi.
    Zadziwiająca też była dla mnie roślinność. W niektórych miejscach rosy wielkie tuje, cyprysy, jakieś drzewa ze strąkami podobnymi do fasolki szparagowej, zagajnik gigantycznych kaktusów o segmentach przypominających skorpiony, u dołu mających normalny, zdrewniały pień. Kaktusy te miały ze 3 metry wysokości, może więcej.
 

Z listu pisanego w czasie podróży:

(...) Miałem też pewną przygodę przez własną bezmyślność. Na Majorce przy hacjendzie był kaktus z owocami przypominającymi opuncję. No i jak tego nie spróbować? Zerwałem i spróbowałem. Ale co się potem nawyciągałem kolców z ust i rąk! Przydał mi się scyzoryk, który kiedyś dostałem. Jest przy nim maleńka pęsetka, która była jakby stworzona właśnie po to, aby z ust wyciągać powbijane kolce. A teraz spróbuję narysować Ci, jakiej wielkości był ten kaktus. (...kaktus, usta...)

    W innym miejscu rosły dwa inne gatunki mocno rozrośniętych kaktusów, które miały dużo kwiatów. W wielu miejscach rosła roślina należąca do baldaszkowatych, o bardzo charakterystycznym zapachu. Był to anyż. W części leżącej po przeciwnej stronie niż główny budynek było kilka innych budynków, w których stały jakieś dawne urządzenia, które mogły służyć do wytłaczania oliwy z oliwek lub soku z winogron. Był też jakiś inny przyrząd, który według mojego rozumu mógł służyć do kruszenia skorup migdałów. W pobliżu było kolejne maleńkie podwórko odgrodzone murem, zarośnięte kolczastymi zaroślami cytrynowymi. Na krzakach było widocznych trochę cytryn. Były miękkie i dojrzałe. Po rozkrojeniu okazało się, że są soczyste i aromatyczne.
    Wewnątrz domu, w kuchni spotkałem 15-centymetrowego gekona. Wyglądał bardzo groźnie, uzbrojony w mnóstwo kolców. Moja ciekawość była jednak silniejsza od strachu. Wyjąłem chusteczkę do nosa i złapałem gekona poprzez tę chusteczkę. Okazało się, że te jego straszne "kolce" to tylko miękkie fałdy skóry. Gdy trochę się oswoił, to już nie uciekał, ale dawał się gaskać podnosząc tylko łepek. Jego łapki były bardzo interesujące - palce były wyposażone w przylgi, które umożliwiały mu chodzenie po pionowych gładkich murach, szybach, meblach. Podczas chodzenia po pokojach spotkałem dwa razy wypasionego szczura. Zachowywał się niemal jak gospodarz tego domu. Prawie wcale nie zwracał na mnie uwagi tylko zajmował się swoimi wasnymi sprawami, chodził gdzieś po belkach i meblach.
    W czasie myszkowania po posiadłości udało mi się odkryć jeszcze jedną studnię. Wlot studni znajdował się na ścianie budynku gospodarczego, we wnęce, niedaleko stolika z kamienia młyńskiego. Przy studni był metalowy baniaczek połączony z łańcuchem przewieszonym przez bloczek. Wlot studni niżej rozszerzał się i przechodził w wielki podziemny zbiornik wody, prawdopodobnie wykuty w skale. Zbiornik ten częściowo był pod budynkiem. Woda w studni była chłodna i bardzo smaczna.
    Nadchodziła noc i musiałem znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Nie zdecydowałem się jednak na spanie na terenie rezydencji. Byłem bądź co bądź intruzem. Wyniosłem się do leżącego obok sadu migdałowego i tam rozbiłem namiot. Wyschnięta trawa była dość kolczasta, jakiś czas temu była koszona i od tego czasu już nie urosła. Czułem się niczym na rżysku. Boso nie dało się po tym chodzić. W namiocie cały czas się obmacywałem, bo miałem wrażenie, że coś po mnie łazi. Gdy w świetle latarki dokładnie obejrzałem się to zobaczyłem, że wrażenie to nie było złudzeniem. Łaziło po mnie kilka kleszczy. Pousuwałem je i zasłoniłem szczelnie namiot. Moskiteria nie chroniła przed kleszczami. To właśnie pomiędzy oczkami siatki kleszcze swobodnie przełaziły. Kleszczy się pozbyłem, ale paskudne uczucie po nich pozostało. Każde najdrobniejsze zaswędzenie napełniało mnie obrzydzeniem, że to znów jakiś kleszcz dobiera się do mnie. Szczelne zamknięcie się w namiocie spowodowało, że wewnątrz cały namiot stał się szybko mokry od skraplającej się pary wodnej. Namiocik był doskonały do noszenia, bo był maleńki i lekki, wykonany ze stilonu, ale użytkowanie jego nie było już tak komfortowe, jak noszenie.
 


Dolina Son Sastre

Góry w pobliżu Son Sastre

Góry w pobliżu
Palma de Mallorca

Góry w pobliżu
Palma de Mallorc
16.07.1998, czwartek, Palma, gdzieś na Majorce. Z rezydencji wyszedłem o 11:40. Chciałem iść w kierunku północnym, aby dojść w pobliże brzegu morskiego i dalej iść wzdłuż pasma górskiego w kierunku wschodnim. Okazało się, że łatwiej się planuje, ale potem trudniej te plany zrealizować. Zapchałem się najpierw na górkę, z której nie mogłem znaleźć zejścia, bo niżej były urwiska. O krzakach, kolcach nie będę już pisał, bo stanie się to zbyt nudne. W końcu zlazłem do jakiegoś wąwozu i zacząłem drapać się na następną górę, o nazwie Puia de Na Buca (614 m). Gdy już wczołgałem się na tę górę, straciłem zupełnie chęć na dalsze łażenie. To cud, że nie zrobiem sobie żadnej krzywdy, a tylko trochę zadrapań. Kilka razy przewróciłem się. Popatrzyłem z góry na moją ewentualną dalszą drogę i zrozumiałem, że będzie to jeszcze większa męka, niż dotychczas. W końcu trzeba zadać sobie pytanie czy przyjechałem do piekła czy do raju? W dole widoczna była wioska Galilea, dalej Puigpunyet. Widoczne było całe pasmo gór i chyba nawet krańce wyspy łącznie z najdalej wysuniętym na wschód cyplem Formentor. W takim tempie, jak dotąd szedłem, to nie jestem w stanie przejść nawet połowy drogi do najwyższej góry wyspy Puig Major (1445 m). Zaczęła tłuc mi się po głowie myśl - a może by tak wcześniej wrócić do Walencji i pojechać na wycieczkę z Jose? Gdybym w piątek znalazł połączenie do Walencji, byłoby to możliwe. Na szczęście miałem ze sobą rozkład rejsów, który wziąłem w porcie w Palmie. Znalazłem - jest prom do Walencji o godz. 11:30. W tej sytuacji nawet nie będę musiał szukać miejsca na nocleg, wystarczy, że wrócę na noc z powrotem do Son Sastre.
    Na zboczach gór ciągnęły sie kilometry murów zrobionych z luzem układanych kamieni. Prawdopodobnie powstawały one przez setki lat, robione przez pasterzy wypasających owce.
    Schodzenie z góry w dolinę to znów bya droga przez mękę. Oszczędzę już opisów tej drogi i najczęściej wypowiadanych przy tym przeze mnie słów. Po drodze w jednym z wąwozów natrafiłem na wkopaną w ziemię rurę o średnicy 25-30 cm. Była założona na nią osłona zamknięta na kłódkę. Była jednak pod nią dość duża szczelina. Moja ciekawość znów zwyciężyła - wrzuciłem do rury mały kamień. Dopiero po 14 sekundach usłyszałem odgłos uderzenia. Mógł to być więc odwiert głębokości co najmniej kilkuset metrów.
    Po powrocie do Son Sastre, podrapany i poobijany, po zaliczeniu kolejnych ogrodzeń, zmęczony, spragniony i wygłodniały, osłabiony przez upał zabrałem się za proste czynności domowe - zrobiłem pranie, wziąłem kąpiel, zrobiłem sobie gorące jedzenie. Tym razem zjadłem pierożki tortellini w rosole, wypiłem napój zrobiony z dżemu brzoskwiniowego z dodatkiem miejscowej cytryny. Przy okazji wypiłem chyba kilka litrów wody. Korzystałem z niej bez umiaru. Wyciągnąłem ze studni wiele kociołków wody. Woda była chyba dobra, bo nie miałem jak dotąd żadnych kłopotów żołądkowych.
{dalszy ciąg}

Wschód słońca w górach

Wyspa La Dragonera

Powrót promem do Walencji
17.07.1998, piątek, Palma, godz. 11:24,  na statku "Ciudad de Palma Sevilla"

    To już droga powrotna. Dziś jest 16 rocznica naszego ślubu. Ja włóczę się po Majorce, a Ewa siedzi w Olsztynie. Nie jestem jednak pewien, czy chciałaby zamienić się teraz ze mną. Jestem ledwie żywy po wielokilometrowym marszu z Son Sastre do portu, który rozpocząłem jeszcze przy świetle gwiazd, potem przedzierałem się przy świetle latarki przez gęste chaszcze, przełaziłem przez jakieś ogrodzenia.
    Ostatnią noc spędziłem tym razem w hacjendzie. Nie rozstawiałem namiotu, ale z karimatą i śpiworem rozłożyłem się na daszku jakiejś szopy, który pełnił funkcję tarasu. Część daszku była zapadnięta i musiałem zachować ostrożność. Z dziur sterczały drewniane kołki i trzcina spojone gliną. Materiały nie były zbyt trwałe, ale gdy nie było to uszkodzone, to nie sprawiało tak kiepskiego wrażenia. Noc była bardzo ciepła, cicha, niebo całe rozgwieżdżone. Było to zupełne przeciwieństwo dnia - brudu, zmęczenia, bólu, upału. Nie spałem zbyt dobrze, często się budziłem i zerkałem na zegarek, aby wyjść o właściwej porze, żeby nie spóźnić się na statek. Potem gapiłem się na gwiazdy, którymi obsypane było całe niebo. Wyliczyłem, że droga powrotna zajmie mi około 5 godzin, do przejścia miałem około 20 kilometrów. Biorąc pod uwagę możliwe niespodzianki i odciski na nogach, nie było to wcale dużo. I nie omyliłem się. Droga zaznaczona na mapie w większości okazała się zarośniętym, trudnym do przebycia wąwozem. Dobrze, że po ciemku w ogóle udało mi się ją znaleźć i nie zabłądzić. Z Son Sastre wyszedłem o godz. 4:45. Początkowo dobrze szło mi się w świetle księżyca polną drogą. Gdy doszedłem do wąwozu, to musiałem już używać latarki. Inaczej bym nie był w stanie przedrzeć się przez zarośla i zwalone drzewa. Dopiero około 6 godziny zaczęło się rozwidniać. W końcu dowlokłem się do asfaltowej drogi ledwie żywy. Droga była zupełnie nieuczęszczana. Do samej Palmy minął mnie zaledwie jeden samochód. Na okazję nie miałem co liczyć. Autobusy też tam nie jeżdżą. Sam siebie podziwiam, że przeszedłem tę trasę. Trzeba rzeczywiście dużej wytrzymałości, aby przejść ją z tak sfatygowanymi stopami. Rany na rękach i nogach, które porobiłem w górach, zadziwiająco szybko się goiły. Nie robiły mi się żadne stany zapalne. Prawdopodobnie słońce grzejące wyjątkowo mocno sterylizowało wszystkie kamienie i wysuszoną rośliność.
    Ze zmianą daty wypłynięcia z Majorki nie byo żadnego problemu. I tak oto siedzę w pełnym słońcu na pokładzie, koło basenu, w którym kąpie się kilka osób. Ja jednak nie mam ochoty na moczenie się w wodzie. Nawet wstanie na chwilę na nogi jest dla mnie bardzo nieprzyjemne, odciski pokrywają mi od spodu niemal całe stopy. Wolę posiedzieć na leżaku i podziwiać widoki wolno przesuwającej się wyspy, następnie małej wysepki La Dragonera z imponującym urwiskiem skalnym, a później patrzeć po prostu w morską dal, łączącą się gdzieś daleko niewyraźną linią z szarością nieba, wyżej przechodzącą w głęboki błękit. Woda ma niesamowity, głęboki kolor ciemnej ultramaryny. Jakiś czas później widzę jeszcze ledwie widoczne zarysy innej, mniejszej wyspy - Ibizy. Odpływam z Balearów z wrażeniami i przeżyciami zupełnie innymi niż tysiące typowych turystów przybywających na te wyspy po to, aby w ciągu dnia odpoczywać nad morzem, a wieczorami i nocami bawić się w dyskotekach.

Na koniec kilka spostrzeżeń i wniosków:

  • Majorka nie nadaje się na piesze wędrówki,
  • najlepiej jest wypożyczyć samochód i w ten sposób zwiedzać wyspę, wypożyczalni jest dużo i nie jest to specjalnie kosztowne,
  • góry są zupełnie suche, żadnego strumyka czy źródła,
  • nie można liczyć na okazje, jeździ bardzo mało samochodów,
  • Palma jest zatłoczona, ale kilka kilometrów dalej jest zupełne bezludzie,
  • wszystko jest poogradzane i prywatne, nie da się chodzić po górach,
  • powszechnym widokiem są sady migdałowe.

Olsztyn, 25.12.2002