Sri Lanka 2018
Notatki z podróży do Sri Lanki, 22.02-2.03.2018


Ostatnie zmiany: 4 marca 2018

Safari w Minneriya

Nasze sprawy zawodowe w Anuradaphura zakończyły się około południa 26 lutego 2018. Po drodze na lotnisko w Kolombo pozostała jeszcze atrakcja, co by nie było tak, że tylko sama praca gdzieś na krańcach świata. Tą atrakcją stało się niemal prawdziwe safari, gdzie gromady turystów uganiały się za stadami znudzonych słoni. Aby wszystko odbyło się jak należy, to w okolice dziko żyjących etatowych słoni należało pojechać niemal prawdziwymi dżipami, takimi bez dachu, aby można było stanąć i upolować prawdziwego słonia prawdziwą komórką. Dachy czasem się przydawały, wtedy gdy zaczynał padać deszcz. A jako że deszcz w tych okolicach często padał i równie często przestawał padać, to człowiek pełniący obowiązki naszego przewodnika i mistrza co raz musiał przystawac i rozwijać plandekę nad naszymi głowami i co chwilę ją zwijać. A droga była daleka - od parkingu do jeziora Minneriya pewnie ze dwa kilometry.







W oczekiwaniu na samochody.



No i doczekaliśmy się.



Kolumny z turystami żądnymi selfi z prawdziwymi słoniami ruszyły w drogę przez dżunglę.



Przez błotniste, rwące rzeki, mimo że niedaleko był prawdziwy, betonowy most.



Przez sawanny ze stadami bawołów na horyzoncie.



No i wreszcie u celu. Są tak ochoczo wyczekiwane i wypatrywane słonie.





Pośród słoni nie mniejsze stada czapli. Dlaczego nikt na czaple tam nie przyjeżdża?



Nareszcie. Będą optyczne wspomnienia z safari.



Stado prawdziwych słoni ...



... i stado nasyconych dżipów.



Tylko marabuty ze zwieszonymi głowami patrzą na to całe przedstawienie.









Można było też wejść na zabytek dawnej betonowej sztuki inżynieryjnej. Tylko widoki przez lata się chyba zmieniły. Poza koronami drzew niewiele było widać. A lepiej było za mocno nie wypatrywać, bo w wielu miejscach brakowało barierek. Ale nie ma co się martwić. Marabuty szybko by oczyściły teren i zapobiegly zaleganiu rozkładających się zwłok.



No i ja, prawdziwy podróżnik i uczestnik safari. Ale jakoś czegoś mi brakuje, aby nim być ... aaaa, już wiem. Nie mam specjalnego kapelusza. No i diabli wszystko wzięli. Czar prysnął. Ale mam chociaż rozwiany włos.



Ale czas szybko mija i dwie godziny safari były w pełni wystarczające na uwiecznienie wrażeń i zrobienie selfi. Pora wracać. W samochodzie tak trzęsło, że nie udało mi się zrobić żadnego zdjęcia kopca termitów. To by było dopełnieniem całości. Lampart czy krokodyl były poza moimi oczekiwaniami, byłby to nadmiar szczęścia.