Szkocja 2016
Notatki z podróży do Szkocji, 27-30 sierpnia 2016


Ostatnie zmiany: 30 sierpnia 2016

Podróż powrotna

Z hotelu na lotnisko miałem tylko kilka kroków, może 2 minuty na piechotę. Najpierw wizyta na lotnisku w Tesco, aby wydać szkockie papierowe funty. Kanapka i jakieś słodycze załatwiły sprawę. Potem podążając za róznymi tajemnymi znakami dotarłem do strefy dostępnej tylko dla wybrańców z kartami pokładowymi. Bez czekania w kolejce wpadłem w łapy ludzi którzy wszystko widzą, nawet to co niewidoczne. Szczególnie niebezpieczny w takich sytuacjach jest pasek przy spodniach. Pozbawiony go mogłem udać się w dalszą drogę. Uznawszy mnie za mało niebezpiecznego głupiego Jasia, z opadającymi spodniami, przepuścili przez bramkę z kolorowymi światełkami, głównie czerwonymi i zielonymi. Zielone pozwala przejść przez wszystko, ważne aby było tego zielonego odpowiednio dużo. Niebezpieczny pasek został zdezaktywowany promieniami Roentgena w czarodziejskiej skrzyni i zwrócony mi wraz z pozostałym dobytkiem. Moja godność głupiego Jasia powróciła na właściwe miejsce, gdy moje dobra doczesne wróciły na swoje miejsca w tobołkach, a spodnie uzupełnione paskiem przestały mi ubliżać, że nie potrafię ich utrzymać na właściwej dla nich części ciała.

Aby dostać się w pobliże bramek wyjściowych do samolotów, to trzeba przejść od stanowisk kontroli bagażu przez labirynt w części handlowej. Człowiek musi przeciskać się między półkami z różnymi luksusowymi towarami i stoiska z alkoholem. Można po drodze poddać się i ponieść żądzom popatrzenia na te towary, a może nawet zakupu, za ceny zupełnie nieracjonalne w innych miejscach. Można też próbować zastosować metodę na głupiego Jasia, który musi odbyć podróż nie oglądając się na nic, nie zwracając na wszelkie pokusy czyhające na niego na każdym kroku. Ja zastosowałem tę drugą metodę i ze spuszczoną głową, patrząc tylko pod nogi, nie zawsze swoje, świńskim truchtem przebiegłem slalomem przez ten diabelski las pełen błyszczących pokus, kłujących w oczy tysiącami lśniących odbłysków. Moja odporność została nieco zachwiana, gdy wpadłem na aleję z różnymi barami i restauracjami. Mój wzrok powędrował mimowolnie po kartkach z wystawionym menu. Chwila wahania i szybka kalkulacja ile jeszcze zostało mi metalowych funtów. Zdążyłem jednak w porę otrząsnąć się i wspomnieć to co jeszcze niedawno kupiłem do wypełnienia żołądka, a poki co obciążało mi plecy. W miarę potrzeby mogę szybko zmienić miejsce pobytu kanapki z pleców na żołądek za pośrednictwem zębów.

Gdy przebrnąłem przez wszelkie zagrożenia czyhające na podróżującego tanimi liniami lotniczymi nędzarza, znalazłem się w hali wypełnionej miejscami do siedzenia, gdzie podróżni zajmowali siedzące miejsca w boksach startowych. Wszędzie było pełno monitorów informujących, czy mają się już gotować do Wielkiej Pardubickiej w kierunku bramek. Na monitorach numery bramek nie były podane, była  tylko informacja, o której godzinie te numery się pojawią. Planowy odlot mojego samolotu powinien odbyć się o 16:55. Na monitorze podana była informacja, że numer bramki pokaże się o godz. 16:15. I rzeczywiście, numer pokazał się punktualnie o 16:15. Na ten widok pośród tłumu wypełniającego halę część osobników zaczęła wykazywać mocno nerwowe zamieszanie, szybkie zbieranie podróżnych rupieci i start w kierunku bramki nr 07C. Potem sprint długimi korytarzami, kilka ostrych zaktętów podrodze i oczom ukazała się meta w postaci otwartych drzwi do wyjścia do samolotu, który stał na placu przed budynkiem. Jeszcze tylko ostatnia przeszkoda, trzeba było wyciągnąć kartę pokładową, dokument i jeeeeest - meta osiągnięta. Jeszcze tylko kilka kroków i mogłem po schodkach wdrapać się na podium, tyle że od zadniej strony samolotu. Byłem tam pierwszy. Przywitał mnie niedogolony, ale za to dobrze odżywiony stewart i z dumą mogłem z góry spojrzeć na peleton podążający w kierunku wolnych miejsc za liderem, czyli mną. Od tyłu byłem pierwszy, dumny z siebie. Miałem miejsce 29D. Wszystkie schowki w okolicy stałym otworem przede mną i moim bagażem. Mogłem swoją walizę wsadzić gdzie tylko chciałem. Jakież to przyjemne uczucie. Potem pozostało już tylko oczekiwanie na wypełnienie pozostałych miejsc. Wszystko poszło sprawnie, bo tłum nie był stłoczony przy wejściu do samolotu, ale był rozproszony na długich korytarzach między halą poczekalni a bramką. Z tyłu peletonu pozostały osoby z małymi dziećmi i wózkami. Miało to tę zaletę, że osoby te wchodziły do samolotu jako ostatnie i nie blokowały przejść. Nieźle wszystko pomyślane. Gdy samolot wypełnił się, to szybko zawartość została zamknięta, dobrze natleniona chłodnym powietrzem co by nie zepsuła się po drodze i samolot przed czasem ruszył na pas startowy.

Większość trasy trwałem w hibernacji lotniczej. Upływ czasu pozostał poza moją kontrolą, bo nie wziąłem ze sobą zegarka, a komórka była wyłączona. Próbowałem w najbliższej okolicy wypatrzeć jakiś dostępny naręczny zegarek, ale i tak nie wiedziałem jaki czas jest na nim prezentowany - polski czy brytyjski. Czasy te różnią się o godzinę. Gdy samolot dotknął ziemi, spowodował przy okazji nieco głębokich okrzyków "ooooch" z powodu kilku dziarskich podskoków przy predkości 300 kilometrów na godzinę. Potem tylko ostre hamowanie hamowanie do bardziej ludzkiej prędkości przejazdowej i dojazd do budynku. Szybkie otwieranie luków, wygrzebywanie bagaży i można było wreszcie dotknąć prawdziwej, polskiej ziemi. Potem już nie jako głupi Jasio, ale jako dostojny polski obywatel dumnie pomaszerowałem z giermkiem na kółkach i zamkiem szyfrowym do miejsca, gdzie przywitał mnie strażnik graniczny. Popatrzył, czy dobrze wyszedłem na zdjęciu w dowodzie osobistym, zeskanował go jakąś diabelską maszyną i wręczył mi szacowny dokument. Wszystko to w interesie moim i mojego bezpieczeństwa. Mogłem już legalnie podążyć w kierunku wyjścia oznaczonego zielonym kolorem "NOTHING TO DECLARE", po drodze robiąc rachunek sumienia, czy wszystkie rzeczy w moim bagażu są prawnie dozwolone w Polsce, udając że czuję się pewnie, omijając spłoszonym wzrokiem celników, co by wzroki nie skrzyżowały się i nie sprowokowały celnika do zajrzenia do moich bagażów. Moje tłumaczenia co mam w bagażu i po co, mogłyby doprowadzić mnie do trudności w wiarygodnym wyjaśnianiu wszystkiego. Mógłby zapytać, co to za cukierki, skąd je mam i dlaczego każdy jest inny? No i miałbym sporo kłopotów, aby w pełni to wszystko wyjaśnić, przy tym nie kłamiąc. Zacząłbym plątać się w zeznaniach mylić daty, miejsca, ludzi. A do czego to prowadzi, to wiadomo. Przecież w więzieniach siedzą sami niewinni. Dzielnie przebrnąłem przez ten ostatni, stresujący etap i wydostałem się na wolność. Znalazłem się po stronie tych, co są wolni, po tej stronie gdzie dawniej stało ZOMO.

Była nadzieja, że zdążę na autobus z Modlina do Olsztyna. Zdążyłem po odczekaniu na lotnisku prawie dwie godziny. Przez chwilę jednak pojawiła się wizja autobusu odjeżdżającego beze mnie. Dwadzieścia minut przed planowym odjazdem autobusu skusiłem się na kupno hot-doga. Gdy go już dostałem, zostało mi do odjazdu 15 minut. No i z hot-dogiem w garści, gubiąc z niego prażoną cebulkę podreptałem w modlińską ciemność w kierunku, w którym wydawało mi się że jest przystanek. Jednak moje obserwacje sprzed trzech dni niekoniecznie musiały mi dawać dobre wkazówki w pomrocznym błądzeniu między budynkiem lotniska, a przystankiem. Gdy udało mi się po wydostaniu z parkingu zobaczyć rondo, to wiedziałem, że idę we właściwym kierunku. Właściwie to dalej już nic ciekawego się nie działo - autobus przyjechał, dowiózł mnie na miejsce, WiFi w autobusie cały czas działało, kawa była gorąca. Po prostu nudy.