Maroko 2011
Podróż do Maroka, 4-11 października 2011


Data modyfikacji: 5 lutego 2012

Był to wyjazd na konferencję do miejscowości Quarzazate (pol. Warzazat), a potem na dwa dni do laboratorium na Uniwersytecie w Casablance (Mohammedia).

Podróż do Quarzazate

Odniosłem wrażenie, że Maroko jest krajem policyjnym. W wielu miejscach widać wielu mundurowych, o różnego rodzaju mundurach. Część z nich jest jakby obsługą hotelu, stoją przy bramie czy gdzieś w budkach. Stoją i patrzą. Podobne wrażenie odnosiłem w Nepalu i Tajlandii. Obserwatorzy. Być może jest to w celu ochrony gości, może w innych celach. Na pewno jest też wielu na służbie po cywilnemu, trudni do rozpoznania na pierwszy rzut oka. Żyją oni z państwowej pensji, nic nie produkują, nie świadczą usług. Najwyraźniej władze obawiają się własnych obywateli. Maroko jest mimo wszystko bezpieczniejszym krajem dla obcokrajowców niż inne kraje muzułmańskie. Fala tegorocznych protestów obywateli przeciwko władzy w Maroku była bardzo słabiutka. W innych krajach zmiotła dotychczasowe władze.

Hotel Kenzi Azghor

Jest to hotel 4-gwazdkowy, ale z takimi malutkimi gwiazdeczkami. Chyba skurczyły się i wyschły pod tym afrykańskim słońcem. Jedynie telewizor powieszony na ścianie w pokoju jest wielki i ma cztery, wypasione gwiazdy. Deszcz chyba rzeczywiście rzadko tu pada. Tynk na hotelu zrobiony jest z gliny zmieszanej z otrębami i chyba z mieloną słomą. Jest jeszcze w wielu miejscach pomalowany farbą, może emulsyjną, o kolorze gliny. Pod glinianym tynkiem ściana jest chyba z betonu. Utrzymywany jest tradycyjny wygląd tutejszych budynków o kolorze czerwonej gliny. W hotelu wszystko sprawia nieco niechlujne wrażenie, niedoczyszczone, malowane byle jak na olejno. Podłoga w pokoju i łazienka jest w kafelkach, ale jakość tego wszystkiego jest wyraźnie inna niż w Europie czy choćby w Tajlandii. W pokoju brak stolika. Za to są lampki, ale abym nie popadł w euforię, to były bez żarówek. Od razu przyszła mi do głowy myśl, czy przy opuszczaniu pokoju nie oskarżą mnie o kradzież tych żarówek. Obsługa hotelu, to sami faceci, czekający na napiwki o wartości czterech wypasionych gwiazd. Klimatyzacja jest, słychać jak huczy, ale czy chłodzi, to już nie udało mi się zauważyć. Temperatura i tak jest dość przyjemna, nie jest zbyt gorąco. Okno mojego pokoju wychodzi na mniej reprezentacyjną część hotelu i widać na podwórku sterty różnych gratów, jakieś łóżka i stoły do remontu czy inne trudniejsze do zidentyfikowania obiekty.

Mimo pewnych niedoskonałości hotel był dość interesujący. Sprawiał wrażenie twierdzy. Od strony ulicy ogrodzony jest wysokim murem, a z drugiej strony położony jest na skarpie i taras podparty jest również wysokim murem. Przy bramie wejściowej do hotelu są różni mundurowi i uważnie przyglądają się wchodzącym i wychodzącym z hotelu.







Konferencja

Tekst


Kuchnia marokańska

Tekst


Studio filmowe

Niedaleko Quarzazatu jest studio filmowe, w którym pozostały konstrukcje zbudowane na potrzeby kilku znanych filmów, m.in. "Królestwo niebieskie" (2005), "Babel" (2006), "Lawrence z Arabii", "Asterix i Obelix: Misja Kleopatra" (2002).


Kazba Quarzazat

Wycieczka do miejscowej kazby.


Kazba Ait Ben Haddou

Jest to dość niezwykłe miejsce, przenoszące człowieka w zupełnie inny, wręcz bajkowy świat. Kazba jest to rodzaj obronnej wioski, charakterystycznej dla tej części świata. Szczególnie w kazby bogata jedt dolina Dra. Kazba Ait Ben Hattou wpisana jest na listę UNESCO światowego dziedzictwa. Dzięki temu obiekt ma szansę na dofinansowanie ochrony i renowacji. Budowle są bardzo nietrwałe, z gliny. Wymagaj ciągłych napraw. Każdy deszcz jest dla nich zabójczy.













Podróż do Mohammedia

Samolot był bardzo wcześnie rano. Na szczęście lotnisko jest niedaleko od hotelu, a do tego organizatorzy zadbali o transport dla uczestników konferencji.

Wcześniej sądziłem, że test to nieduże, satelitarne miasteczko przy Casablance. Jest  w odległości około 20 km, na północ od Casablanki, na brzegu oceanu. Jednak Mohammedia liczy prawie 200 tys. mieszkańców.


Hotel Jnane Fedala w Mohammedia

Za pierwszym pobytem w Mohammedia spałem również w tym samym hotelu. Hotel położony jest niedaleko bramy prowadzącej na teren kazby, czyli dawnej wioski obronnej, otoczonej murem. Hotel ten odbiega od europejskich standardów, ale właśnie w pozytywnym znaczeniu. Posiada wewnątrz niezwykły, orientalny klimat. Do hotelu dotrarłem dość wcześnie, znacznie wcześniej niż obejmuje to doba hotelowa. Dostałem malutki pokoik na trzecim piętrze. Pokoik maleńki i ciasny, ale urzekł mnie. Wszystkie sprzęty w nim były ręcznie robione, pewnie przez miejscowych rzemieślników, włączając w to okna, drzwi, łóżko, krzesła, stoliki, wyposażenie łazienki, lampy. Do tego drzwi od strony korytarza wyglądały niczym wrota do skarbca. Były całe obite blachą mosiężną, przybite dużymi, kowalskimi gwoździami. Na każdych drzwiach była od zewnątrz sztaba służąca do zamykania drzwi z zewnątrz, niczym w więziennej celi. Niektóre drzwi miały te sztaby unieruchomione wkrętem, ale moje były w pełni ruchome i można było mnie zamknąć w pokoiku. Na szczęście nikt nie miał takiego pomysłu i hotel mogłem opuścić we właściwym czasie. Umywalka w łazience była też rzemieślniczej roboty, mosiężna. Obudowa umywalni była zrobiona z żelaznego kątownika, wypełniona małymi kafelkami. Do tego była mosiężna mydelniczka, przykręcona wkrętem do obudowy umywalki, zabezpieczona w ten sposób przed kolekcjonerami pamiątek, którzy normalnie nazywają się złodziejami. Łazienka była w ogóle bez drzwi, ale za to wejście do łazienki było wykonane z ładnie rzeźbionego drewna. Za szafę ubraniową robiła wnęka w ścianie, zasłonięta czerwoną zasłoną, z ładnym drewnianym obramowaniem. Stolik przy łóżku był zrobiony też z rzeźbionego drewna. To wszystko nie było robione maszynowo w fabryce. I właśnie w tym cały urok. Hotel jest niepowtarzalny, nie gubi się w pamięci jak dziesiątki innych, w których dotąd nocowałem.




Plaża w Mohammedia

Z hotelu na plażę trzeba było dreptać około pół godziny. Jak zwykle w tych krajach, nie udało mi się zupełnie swobodnie przejść tego odcinka. Około 40-letni facet postanowił mi towarzyszyć w tej drodze i mimo mojego szybkiego kroku sunął świńskim truchtem obok mnie i opowiadał różne rzeczy po angielsku. Od razu wiedziałem, że nie było to ze zwykłej życzliwości dla turysty, ale że z braku gwałtownego sprzeciwu z mojej strony czuł się już zatrudniony jako przewodnik. Po kilometrze już czułem się zmęczony jego gadką i postanowiłem zwolnić przewodnika wypłacając mu jego zarobek w dirhamach. Próbował jeszcze uzyskać premię na mleko dla swoich dzieci, ale jako że zatrudniłem tylko jego, a nie jego dzieci, więc musiał zadowolić się tylko swoim zarobkiem. Dalsza droga na plażę upłynęła mi w ciszy i spokoju. Przy okazji dowiedziałem się, że w Mohammedia w rafinerii pracuje spora grupa Polaków, gdzie warto pójść, aby dobrze i tanio zjeść niedaleko plaży, że w Mohammedia jest spora grupa katolików i że panuje tolerancja religijna. Zresztą pokazał mi po drodze kościół.

Na tej plaży byłem już drugi raz. Pierwszy raz byłem 8 lat wcześniej Jest to plaża na wybrzeżu Atlantyku. Nie sprawiała zbyt dobrego wrażenia. Była przede wszystkim bardzo brudna. I były to brudy pozostawione przez ludzi, a nie to co wyrzuciła woda. Sam piasek też nie był tak czysty jak choćby na Bałtyku. Woda też nie wyglądała na czystą, nie była przejrzysta. Do tego bliskość terenów przemysłowych dodatkowo zniechęcała. Po sąsiedzku jest największa marokańska rafineria, tuż za wysokim murem. Na brzegu było trochę wędkarzy, ale nie widziałem, aby ktokolwiek coś złowił. Nawet jakiś wędkarz siedział na pontonie w odległości ze 200 m od brzegu i czasem znikał z pola widzenia przesłonięty przez fale. Nie zdecydowałem się nawet na zdjęcie butów i zamoczenie stóp w wodzie.





Wizyta w laboratorium

Niedzielę miałem jeszcze na odpoczynek, ale w poniedziałek od rana miałem robotę w laboratorium. Byłem umówiony na dole w hotelu z jedną z doktorantek, która po mnie przyjechała. Taksówką pojechaliśmy do laboratorium. Miałem do uruchomienia sprzęt, który przywiozłem tam kilka lat wcześniej. Nie lubię takich dni, bo zawsze zaczynają się schody. Jak człowiekowi wydaje się, że już zaczyna coś wychodzić, to wtedy zaczynają się piętrzyć trudności, pojawiają się coraz to nowe problemy nie pozwalające uporać się z jakimś drobiazgiem. Podobnie bywa z samochodami. Niby prosta rzecz, a jak zacznie się robić, a to ukręci się przerdzewiała śruba, a to brak jakiegoś wymyślnego klucza do odkręcenia jakiejś śrubki.

Na terenie kampusu zaskoczyła mnie ilość zieleni, do tego bardzo ładnie utrzymanej. Była to już jesień, a wokół słychać było mnóstwo ptaków, wiosennie śpiewających. Na zdjęciach starałem się pokazać trochę zielonych miejsc na terenie kampusu.






Podróż powrotna

Samolot z Casablanki do Warszawy miałem bardzo wcześnie rano i martwiłem się, jak się tam dostanę. Lotnisko jest po przeciwnej strionie Casablanki, w odległości kilkudziesięciu kilometrów. Jednak Aziz załatwił mi transport i gdy czekałem na śniadanie, kierowca z samochodem zjawił się w hotelu. Na śniadanie nie mogłem się doczekać. Wszystko działo się w afrykańskim tempie. Gdy zszedłem na śniadanie już z bagażami, o godzinie, gdy restauracja miała być już czynna, światła nie były jeszcze nawet pozapalane, nie mówiąc o jakimkolwiek gotowym jedzeniu. Siedziałem i ze środkowoeuropejską niecierpliwością wierciłem się na krześle czekając na cokolwiek do jedzenia. W końcu po pół godzinie coś dostałem. Wchłonąłem to co się dało w ciągu pół minuty, a resztę zabrałem ze sobą. Na szczęście na lotnisko jechaliśmy autostradami i nie było po drodze żadnych korków. Auto, chyba mercedes, było już dość wysłużone, ale nie zrobiło żadnej brzydkiej niespodzianki i dojechało na czas. Podróż nie mijała na lekkiej pogawędce, bo arabsko-francuski język nie miał wielu punktów wspólnych z językiem polsko-angielskim. Jednak wiadomo było, że mam dojechać na lotnisko we właściwym czasie i tak też się stało.

Tym razem ciężar mojego bagażu nikogo nie interesował tak jak w Polsce i całość mojego dobytku powędrowała razem ze mną do kabiny pasażerskiej. Pogoda była wyśmienita na podróż samolotem. Widoczność była doskonała. Miałem miejsce przy oknie, po prawej stronie i mogłem się skupić na podziwianiu kawałka Afryki i znacznej części Europy z lotu metalowego ptaka. Z góry przyglądałem się Mohammedii, plaży, na której byłem dwa dni wcześniej, Atlantykowi, aż wreszcie zobaczyłem krańce Europy, czyli Gibraltar. Samolot leciał taką trasą, że przez bardzo długi okres czasu mogłem obserwować morze Śródziemne, Hiszpanię, wiatraki, znajome miejsca w Pirenejach i w końcu Alpy. Były doskonale widoczne po same krańce horyzontu. Starałem się wyszukać masyw Mont Blanc, charakterystyczny kształt Matterhornu. Był to już październik, ochłodziło się mocno, tak że wyższe partie, nawet tych niskich Alp, były pokryte białym puchem. Ale im bliżej domu, tym mniej było tych ostrych kształtów czarno-białych, a więcej szarości i zamazaności, przechodzących w końcu w zupełną niewidoczność. Dopiero gdy samolot był tuż nad ziemią, pokazały się znów kształty, krawędzie i kontrasty. Była to Warszawa.

No i wróciłem z chmur na ziemię. Z samolotu wypakowałem się dość sprawnie, bo całość dobytku miałem ze sobą - mały plecak, torba podróżna i tuba z posterem. W autobusie 175, gdy już wsiadłem, jakiś świeżo przybyły, zagubiony obcokrajowiec, próbował zrozumieć zasady panujące w naszej miejskiej komunikacji. Był to amerykański obcokrajowiec. Jako człowiek obeznany z tajnikami naszego transportu, z poczuciem dumy narodowej wsparłem człowieka z innego kontynentu jednorazowym biletem komunikacji miejskiej, nie żądając żadnej z to gratyfikacji materialnej. Opuściłem autobus miejski w pobliżu Dworca Centralnego chcąc z ulicy Emili Plater pojechać autobusem zamiejskim komunikacji niepaństwowej do stolicy Warmii. Niestety, przerosło mnie to intelektualnie. Nie znalazłem miejsca, gdzie zatrzymują się te autobusy. Krążyłem tu i tam wypatrując intensywnie jakiegoś choćby najmniejszego punktu zaczepienia, świadczącego że gdzieś w pobliżu mogą być jakieś autobusy. Jakiś alternatywny świat? Nie znalazłem i jak zbity pies polazłem na Dworzec Śródmieście, aby dojechać na Dworzec Zachodni tam znaleźć jakiś autobus. Wskutek przebudowy dróg przystanki poznikały i nikt nie był w stanie mi powiedzieć, gdzie teraz są. Dokonałem więc zakupu biletu kolejowego, po czym usłyszałem komunikat, że pociągi w kierunku zachodnim nie będą odjeżdżać aż do odwołania z powodu oczekiwania na przyjazd karetki pogotowia. Gdy w końcu pociąg ruszył, nadal pozostała niepewność, czy tego dnia jeszcze będę w stanie wyjechać z Warszawy. Wyjechałem, bo jakiś autobus był już na stanowisku. Jechał co prawda nieco okrężną drogą, ale w kierunku mniej więcej właściwym i w strugach znajomego deszczu.