Rzym 2009


Data modyfikacji: 18 marca 2009

Notatki z podróży do Rzymu, 13-17 marca 2009

Podróż

Jak zwykle na lotnisku mój bagaż był skrupulatnie przeszukany przez młodą strażniczkę. Na ekranie maszyny do prześwietlania bagażu zobaczyła dużo elektroniki, pełno kabelków. No i musiałem otworzyć torbę, jedną, niewielką, ale wypchaną do granic wytrzymałości suwaka. Strażniczka rozpakowała wszystkie płytki, przyglądała się im po kolei, nawet jakiegoś starszego, bardziej doświadczonego kolegę poprosiła o konsultację. Wyjaśnienia, że to do badań naukowych jakoś do niej nie trafiały, ale jak powiedziałem, że do elektrochemii, to powiedziała "aha" dając do zrozumienia, że już wszystko zrozumiała. Była już przekonana, że nie służy to do detonacji bomby, ani też do zakłócania precyzyjnego i czułego sprzętu nawigacyjnego w samolocie. Wykazała jednak daleko idącą nieostrożność nie zabierając mi baterii z aparatu. Mogłem przecież podłączyć się z nimi do tych płytek, pozornie elektrochemicznych, za ich pomocą przejąć kontrolę nad samolotem i skierować go na budynek co najmniej parlamentu, w którym trwały obrady nad całkowitym zakazem zapłodnienia in vitro. No bo jak tu mieć dzieci bez przyjemności? To nieludzkie. Nie może być tak, że rozwój ludzkości to tylko pasmo cierpień i kosztów. Wracając jednak do tematu, strażniczka rozczarowana moją tandetną elektroniką, w dalszej kolejności zainteresowała się starą, niezbyt czystą kosmetyczką i jej zawartością. A zawartość była dość żenująca - jakieś resztki, które w tej kosmetyczce leżały od lat. Gdybym wiedział, że coś takiego może być dla kogokolwiek interesujące, tym bardziej młodej i ładnej dziewczyny, to bym wszystko nowe i czyste tam włożył. Skoro jednak wykluczyła mnie jako potencjalnego terrorystę krajowego (jaki kraj tacy terroryści), to pewnie pomyślała, że należy w jakiś sposób zaniedbanego chłopa skierować na drogę czystości, elegancji i zdrowych zębów. Długo oglądała prawie pustą tubkę z każdej strony, czytała bardzo drobne pismo na tubce. Odkładała ją na miejsce, potem znów brała, znów czytała. W końcu z triumfem mi pokazała, że jest tam napisane 125 ml. A do samolotu można zabierać tylko co najwyżej 100 ml. No cóż. Wykazałem daleko idące zrozumienie i nie protestowałem, gdy pozbawiła mnie tubki, w której była 1/100 pierwotnej zawartości. Przepis to przepis. Prawie pusta tubka zniknęła w przepastnej otchłani kosza na rzeczy zakazane do podróży samolotem. Mimo to zagroziłem jej, że w Rzymie kupię sobie nową. Drugą tubką, która wzbudziła jej zainteresowanie, był Naproxen, żel przeciwbólowy. Jakoś mi go odpuściła. Pewnie uznała, że mimo zagrożenia dla samolotu pełnego ludzi warto, abym jednak był w stanie wejść o własnych siłach w drodze powrotnej, gdyby przydarzyło mi się nieszczęście połamania przez korzonki. A może to przemysł farmaceutyczny był na tyle przewidujący, że na opakowaniu napisał tylko 50 g? Biorąc pod uwagę gęstość maści i powietrze zawarte w tubce, mogło być tego więcej niż 100 ml. Farmaceutyczne dranie, tak utrudniać życie ludziom pilnującym bezpieczeństwa lotu! Niedługo producenci nitrogliceryny będą pisać na litrowych butelkach "99 g". Mimo skrupulatnego przetrząsania dość wstydliwej zawartości mojego bagażu, starego powycieranego laptopa, którego musiałem też otworzyć, zachowałem stoicki spokój. Nawet nie zwróciłem uwagi, czy mają na wyposażeniu zabójcze paralizatory. Pewnie nie były im potrzebne, bo nigdzie w pobliżu nie było stojących luzem krzeseł, a gdybym komuś przystawił do gardła pustą, plastikową tubkę po paście do zębów, to bym wywołał co najwyżej krzywy uśmiech na ich twarzach. Gdybym trafił jednak na zły humor jakiegoś ze strażników, to wolę już nie pisać co by było. Nie wiadomo, kto będzie to czytał i czy ma skończone 18 lat. W każdym razie pani w mundurze wykazała się czujnością i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku pozwoliła mi spakować resztę podejrzanych rzeczy i opuścić w pokoju strefę nieufności do pasażerów. Dalej już byłem tylko samoładującym się towarem do przetransportowania drogą powietrzną.

Wkrótce, po pewnym czasie oczekiwania, zajęła się mną Al Italia po bankructwie i reinkarnacji, co dziwne, pod tą samą, dość wątpliwej reputacji nazwą. Zarząd firmy pomny strat, które w poprzednim wcieleniu firma poniosła, stał się bardziej oszczędny i pasażerowie musieli jakiś czas siedzieć w samolocie, w którym nie działała klimatyzacja i brakowało tlenu (tlen to też towar, który kosztuje). Jedzenie również było dość skromne - kanapka lub kawałek ciasta i trochę zimnego napoju. Tu z kolei była oszczędność podwójna. Skoro mniej jedzenia to i mniej odpadów pochodzenia biologicznego. Oszczędność na wodzie, środkach dezynfekcyjnych, oszczędność energii, pasażerowie mniej chodzą, mnie wycierają podłogę, itd. Taki drobiazg, a jaki zysk dla firmy.  Miałem za to trochę więcej strawy duchowej. Poprosiłem o miejsce przy oknie i nie dałem się z niego wygryźć mimo prób jakiejś zorganizowanej grupy młodzieży. Widoki z góry były interesujące, chmury nie wszystko zasłaniały. Udało mi się rozpoznać chorwacką, dużą wyspę Cres. Na Półwyspie Apenińskim widać było już królującą wiosnę, choć wyższe góry Apeninów dokładnie pokryte były jeszcze śniegiem. W okolicach Rzymu ziemia już w całości zielona.

Lotnisko Fiumicino. Na tym lotnisku przekonałem się, że nie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Wszystkie drogi prowadzą do strefy wolnocłowej. Nie wiem, ile czasu krążyłem po tym lotnisku, aby znaleźć wyjście. W każdym razie dwukrotnie pytałem o drogę. Wszystkie znaki informacyjne raczej wskazują strefę handlową, nie słoneczne wzgórza Italii. W końcu udało mi się wydostać z tej zaklętej strefy handlu wolnocłowego i ruszyłem za znakami dla bardzo wtajemniczonych w stronę dworca kolejowego. Lotnisko to ma na szczęście doskonałe połączenie kolejowe z Rzymem, około 30 km, pociąg co pół godziny. Bilet nie należy do tanich, kosztuje 11 euro. Zawozi jednak do samego centrum miasta, na dworzec Termini. Bilety można kupować w kasie lub z automatów, które mogą wydawać do 9 euro reszty. Czyli należy mieć drobne lub banknoty nie większe niż 20 euro. Przed wejściem do pociągu, na początku peronu należy włożyć bilet do kasownika, na którym zostanie nadrukowana godzina i miejsce. Bilet ważny jest 90 minut od skasowania. Bez skasowana bilet jest nieważny i grozi utratą sporej ilości euro, a nawet zakuciem w kajdany i wywleczeniem z pociągu. Jak życie pokazuje, grozi to nawet nie tylko zwykłym, szarym podróżnym, ale i byłym, znanym parlamentarzystom za dużo drobniejsze przewinienia, jak choćby dyskusja z obsługą środka międzynarodowego transportu publicznego.

Pociąg jechał dość szybko, bez zatrzymywania się po drodze. Widoki po drodze nie odbiegały niechlujnością od tych polskich, przytorowych. Rozpadające się budy z byle czego, śmieci, walające się rupiecie. Skrawki gruntu przy torach przekształcone w miniogródki. Ogólnie, krajobraz mało zachęcający. Jedynie niektóre kwitnące drzewa owocowe nieco łagodziły ten nienajciekawszy pejzaż.


Hotel

Znalezienie hotelu w Rzymie, w którym miałem rezerwację, wedle wszelkich informacji blisko dworca, wcale nie należy do zadań prostych. Plątanina ulic i uliczek, do tego bardzo rzadko oznaczonych jest zadaniem dość stresującym. Mimo posiadania planu miasta nałaziłem się, zanim znalazłem hotel. Hoteli jest tu mnóstwo, jeden przy drugim, jak na liczbę swoich gwiazdek chyba przekraczające je swoim komfortem i przepychem. Prawdopodobnie problemy z parkowaniem i dostępnością samochodem nie pozwalają uzyskać większej ich liczby. Wszędzie ogromne, bogato zdobione budynki, a między nimi miejsca jak na lekarstwo. W Rzymie od turystów są chyba tylko metry kwadratowe gruntu droższe. Pominę już inne drobiazgi typu pokoje hotelowe czy pizza.

Hotel Nord Nuova Roma, trzygwiazdkowy, wybudowany w 1938 roku, 7-piętrowy, prawie 200 pokojów. W środku marmury, lakierowane, ciemne drewno, grafiki ze starożytnymi budowlami, kuty metal, szacowne meble, lustra. Pokój na piątym piętrze, dość przestronny, lśniący czystością, brązem drewna i złotem mosiądzu. Posadzka z lastrico, z kawałków marmuru ułożony wzór, na tym jakieś miękkie chodniki. Przy ścianie sekretera z dużym lustrem i barkiem z napojami. Na blacie podstawka z pleksi z różnymi folderami, głownie z informacjami, za co dodatkowo należy zapłacić. W szafie mała skrytka z zamkiem szyfrowym na kosztowności. Po wejściu do pokoju przywitały mnie ciemności, nie udało mi się zapalić żadnego światła. Gniazdka do internetu też nie znalazłem. W recepcji dowiedziałem się, że internet owszem może być dostępny bezprzewodowo, ale za dodatkową opatą, że firma z zewnątrz jest dostawcą internetu. Co do światła, to wykazałem się brakiem obycia w tego typu hotelach. Przy kluczu był dodatkowy kluczyk w postaci prostego bolca. Należało go wetknąć we właściwą dziurę przy drzwiach i wtedy pokój rozświetlił się mosiężnymi żyrandolami i kinkietami. A ja, prostak, już szukałem dziury, w którą należało wrzucić monetę lub wsadzić banknot, aby mieć dostęp do światła. A to wszystko w celu oszczędności energii, aby po wyjściu z pokoju nie zostawiać zapalonego światła czy włączonego telewizora. Szkoda tylko, że żarówki nie były z tych energooszczędnych i nie dało się selektywnie włączać żyrandola lub kinkietów. Jak świeciło, to wszystko. Jedynie malutki kinkiecik przy łóżku można było oddzielnie włączać. W pokoju dyskretna klimatyzacja, ale nastawiona na większą moc wyraźnie szumiąca. Na zewnątrz było na tyle ciepło, że raczej otwierałem okno i chłodziłem pokój, zamiast go podgrzewać.






Na dole hotelu jest restauracja, gdzie można zjeść śniadanie. Napoje - kawa lub herbata, przynoszone przez kelnerów, a resztę należało brać samodzielnie z bufetu szwedzkiego. Było tam pieczywo zwykłe i na słodko, wędlina, ser, dżemy, masło, desery owocowe, gorące mleko i dodatki do niego, sok ananasowy, woda. Obsługa szybko i dyskretnie porządkowała stoły po najedzonych gościach hotelowych. Hotel w folderach reklamuje się, że za tarasie na dachu można zjeść posiłek, że jest stamtąd ładny widok. Niestety, wyjście na ten taras zamknięte na głucho.

Nie jestem jednak stworzony do luksusów, nawet jeżeli to ktoś inny płaci na ten pokój. Lepiej czułbym się w jakimś maleńkim, zapyziałym hoteliku, gdzie po jakieś rzeczy trzeba by chodzić na zaplecze, do kuchni i tam prosić kogoś o pomoc. Może gdybym zarabiał dziesięć razy tyle co teraz, to czułbym, że to właściwe miejsce dla mnie. Póki co, to Rzymianie płacą teraz za ten pokój innym Rzymianom, a płacą niemało. Cóż, można powiedzieć, że wszystko i tak zostaje w rodzinie.

Laboratorium

Uniwersytet "Tor Vergata" położony jest na południowo-wschodnim krańcu Rzymu. Aby do niego dojechać, trzeba na końcowej stacji linii metra A przesiąść się do autobusu nr 20 lub 500 i jechać jeszcze jakiś czas. Jest to uniwersytet, który powstał 25 lat temu. Pierwszy, bardzo stary i szacowny, "La Sapienza", pękał już w szwach i nie był w stanie pomieścić wszystkich studentów, których jest tam teraz 116 tysięcy. Na szczęście, po przyjeździe, w sobotę nie musiałem samodzielnie tam jechać, ale rano zajechała po mnie samochodem Danila i zabrała mnie do laboratorium. Miałem tam uzupełnić moduły pomiarowe i oprogramowanie w sprzęcie, który robiłem 8 lat wcześniej. Jak zwykle pojawiły się różne niespodzianki, ale jakoś sobie z nimi poradziłem i w końu wszystko zaczęło działać na jakimś laptopie.




 
W sobotę laboratoria były zupełnie puste. Budynki uniwersytetu to z półkilometrowej długości budowla z szarego betonu, dwupiętrowa, o wielu wejściach, wybudowana w szczerym polu. Przez tych 25 lat istnienia uczelni niewiele zieleni przybyło. Całość sprawia dość odpychające wrażenie. Wnętrza są klimatyzowane, odizolowane od otoczenia, tworzące dwa różne światy. W poniedziałek mam trafić sam do laboratorium. Nie będzie to proste zadanie. Musiałem wychwycić kilka cech, słabo widocznych, aby jakoś rozpoznać wejście, do ktorego mam się udać.

W poniedziałek jakoś sobie poradziłem. Nie obyło się jednak bez błądzenia na końcowej stacji metra w poszukiwaniu autobusu, którym miałem dojechać na uczelnię. Na terenie uczelni też jakoś bardzo gładko nie poszło, ale w końcu trafiłem tam gdzie trzeba. Do wieczora uporałem się z pracami, które przyjechałem zrobić. Jeszcze tylko na koniec zdjęcie grupowe i wyjazd na kolację gdzieś w zabytkowej części miasta.


Miasto

Jak dla mnie to za duże miasto, za bogate, za tłoczne, za trudne do poruszania się. Komunikacja miejska źle opisana, trudno znaleźć możliwości dojazdu. Jedynie linie metra są w miarę klarownie przedstawione na mapach. Tramwaje i autobusy dla ludzi spoza miasta to już dżungla. Nazwy ulic też jest niełatwo znaleźć. Zwykle są to wysoko umieszczone kamienne tablice, wmurowane w ściany, z wyrytym napisem. Przy słabym oświetleniu są prawie nieczytelne. Zresztą i tak jest ich bardzo mało, zdecydowanie za mało, aby swobodnie poruszać się po mieście. Do tego na planie miasta i tak nie wszystkie ulice są opisane, a tylko te główniejsze. W Polsce jest to już znacznie lepiej zrobione, czytelniejsze, nawet w tych dużych miastach.

Ogromne budynki przytłaczają swoim przepychem, zdobieniami. Przez wieki wszelkie bogactwo spływało z prowincji do tego miasta. Jedyne, czego tu brakuje, to przestrzeni, aby to wszystko wyeksponować. Starczyłoby tego na wiele innych miast. Dla mnie jest tu za mało zieleni, za dużo ludzi, za ciasno. Zbyt wiele wartościowych rzeczy gubi się w tym natłoku bogactwa. Nawet mieszkając całe życie w tym mieście nie sposób poznać nawet części tego wielowiekowego dorobku. Można jedynie przyjechać tu, zobaczyć koloseum, Watykan, trochę starożytnych budowli, kilka pałaców,  placów, fontann i pomników, potem powiedzieć - zaliczyłem Rzym. A są tu tysiące wartościowych budowli, perełek architektonicznych, wartych zobaczenia każdej z osobna. Ale przerasta to możliwości fizyczne, percepcyjne, czasowe i finansowe pojedynczego człowieka. Najlepiej zobaczyć Rzym i jechać umrzeć gdzie indziej, w bardziej spokojne miejsce, choćby do Neapolu.








Co najmniej połowa ludzi, których mijałem na ulicy w sobotę, miała w garści mapę. Wyglądało na to, że rodowitych mieszkańców niewielu zostaje na weekend. Bardzo często słychać na ulicy polską mowę, szczególnie w okolicach Watykanu. Uliczny handel został opanowany przez ludzi o nieeuropejskim kolorze skóry. Przez kilka godzin pobytu wśród ludzi na ulicach byłem przypadkowo chyba setki razy fotografowany. Dziennie miasto ma robionych pewnie dziesiątki milionów fotografii.

W drodze powrotnej znad Tybru zaszedłem na Piazza Navona, jeden z najbardziej znanych placów w Rzymie. Plac jest zwykle pełen artystów sprzedających swoje dzieła lub coś co udaje tylko autentyczne obrazy lub grafiki. Jeszcze więcej jest turystów. Na placu stoi wielka fontanna z kilkoma postaciami. Artysta tworzący tę rzeźbę był w konflikcie z budowniczym stojącego naprzeciw kościoła. Jedna z postaci w rzeźbie jest w pozie człowieka z przerażeniem patrzącego na wieżę kościoła, jak by miała ona zaraz się zawalić.







Woda w kranie jest tu stosunkowo smaczna, nadająca się do picia na zimno. Wygląda na to, że miasto dba o jakość wody już od czasów starożytnych, gdy budowało akwedukty dostarczające dobrą wodę z gór.

W komunikacji miejskiej płaci się 1 euro za bilet. Ważny jest przez 75 minut od chwili skasowania. Można zmieniać środek transportu - metro, autobus, tramwaj i jechać dalej korzystając z tego samego biletu.


Ogród botaniczny

Nałaziłem się, zanim znalazłem wejście do tego ogrodu. Jest od strony rzeki, najbliżej do mostu Ponte Sisto. Na łażenie po ogrodzie miałem stosunkowo mało czasu, zaledwie 2,5 godziny. W końcu trafiłem na oazę ciszy i spokoju po tym ulicznym amoku. Bilet wstępu 4 euro. Obszar większy niż w Walencji, w której płaciłem za wstęp 1 euro. Pewnie w takich miejscach płaci się od hektara. W mieście wśród ludzi byłem nieco otępiały, za to w ogrodzie mnie z kolei ogarnął amok. Mało czasu, a tyle roślin do zobaczenia i przeszukania, czy nie ma gdzieś nasion.








W dolnej części ogrodu jest spora kolekcja palm i drzew z Afryki i Australii. Można znaleźć wiele gatunków azjatyckich z tej cieplejszej części Azji. Kolekcja kaktusów jest zamknięta w szklarni. Klimat Rzymu nie jest dla nich w pełni przyjazny. Zdarzają się tu zimą przymrozki. W głębi ogrodu teren się wznosi i na zboczach rośnie ładna kolekcja cyprysów i wielkich, zimozielonych dębów ostrolistnych. Przy kaskadzie wodnej ogromne platany, kilkusetletnie. Wśród okazów iglastych znalazłem też jedną sosnę zwyczajną, tylko w porównaniu z naszymi jakąś skromniutką. Widocznie ten ciepły klimat jej nie służy. Duża część drzew jeszcze bez liści. Niewiele gatunków znalazłem z tej części klimatycznej, jaka panuje w Polsce. Przy roślinach tabliczki tylko z nazwami łacińskimi i rejonem, gdzie gatunek występuje. Przy wielu roślinach brak tabliczek.

Nad Tybrem

W niedzielne wczesne popołudnie postanowiłem zrobić przechadzkę wzdłuż rzeki. Mostów jest dużo, wszystkie kamienne. Tworzy to malowniczą scenerię, z ładną architekturą po obu stronach rzeki. Rzeka płynie dość głębokim korytem, odciętym od ulic wysokim uskokiem, może nawet 10-metrowym. Przy samej wodzie jest deptak, na którym można było spotkać niewielką liczbę rowerzystów czy spacerowiczów. Więcej od ludzi było tam ptaków - mew, kaczek krzyżówek, wron, gołębi, nawet jakiś perkoz tam się uchował. Tybr jest dość dużą rzeką o charakterze niemal górskim. Płynie szybko tworząc wiry. Woda czasem osiąga chyba wysoki poziom, sądząc po śmieciach pozawieszanych wysoko na gałęziach drzew rosnących nad wodą. Niektórych śmieci, jak na przykład połówki kajaka wiszącej na drzewie, wiatr by nie zawlókł 3 metry ponad poziom rzeki.























Powrót

Powroty też wcale nie bywają łatwe. We wtorek wcześnie rano chciałem dostać się na lotnisko. Wedle rozkładu pociąg odjeżdżał o 6:52. Śniadanie w hotelu można było zacząć o 6:30. Niby wszystko w porządku, 10 minut na śniadanie, 5 minut dojście na dworzec, kupienie bitetu w automacie. Czułem jednak w kościach, że to byłoby zbyt proste, że to nie w tym kraju. Wstałem dużo wcześniej i około 5:30 poszedłem na dworzec, aby sprawdzić, z którego peronu jest pociąg i kupić od razu bilet. Na dworzec owszem, miałem blisko, ale aby dojść do peronu nr 25, to musiałem jeszcze dreptać dalej kilka minut. Kupienie biletu przed godziną szóstą rano przerosło moje możliwości. W automatach sprzedających bilety jest stacja Fiumicino Aeroporto, ale tylko jest. Bo biletu do tej stacji to już nie dało się kupić. Wyświetlany był komunikat, że taryfa niedostępna. Inne stacje były dostępne bez żadnego problemu, ale Fiumicino było stacją zakazaną. Musiałem zaczekać do godziny 6:00 i gdy jakaś kasa została otwarta, to kupiłem już bilet od żywego człowieka. Zdążyłem jeszcze wrócić do hotelu, spakować się i zejść na śniadanie. Dalej to już było zgodnie z planem i wyznaczonymi czasami. Kolejne niespodzianki spotkały mnie na lotnisku. Na wydruku z rezerwacji miałem podany terminal C, a tam żadnego śladu po samolocie do Warszawy. Stukanie w monitor wyświeltlający informacje o lotach nic nie dawało, nie zaciął się. Tego samolotu tam po prostu nie było. Musiałem wziąć koniec języka za przewodnika i dowiedziałem się, że do Warszawy samolot odlatuje z terminalu A. No i znów dreptanie kilometrami po korytarzach, tunelach, przejściach. Tam odczekałem do odprawy i z biletem w garści i niepewnością, jak tym razem skończy się prześwietlanie bagażu. Włoska ochrona była jednak wyjątkowo niechlujna. Wszyscy wchodzili na teren zamknięty niemal bez zatrzymywania. Wszystko szło płynnie niczym nitrogliceryna. Żadna elektronika, żadna pasta do zębów ich nie interesowała. Nie wiem, czy w ogóle cokolwiek ich interesowało. W każdym razie obrazy przez monitor przesuwały się płynnie, niczym górska panorama jednym pociągnięciem kamery. Szarość laptopów w bagażu mogła wiele przesłaniać. Ja swój jednak wyjąłem do oddzielnej skrzynki jak nakazują polskie przepisy. Całe szczęście, że nie musiałem wszystkiego rozpakowywać i ryzykować, że powtórne składanie z powrotem przekroczy wytrzymałość zamków błyskawicznych w torbie i zostanę bezradny z kupą rupieci, które nie wiadomo jak pozbierać do kupy. No chyba że kupę zostawić na wierzchu i pójść sobie. Powrót przebiegał już dalej bez niespodzianek. Musiałem tylko sporo jeszcze czekać przez swoją nadgorliwość i niechęć do stwarzania sytuacji mogących zagrozić terminowemu powrotowi do domu. Nad Włochami mogłem popatrzeć jeszcze na ładne  widoki, na Rzym z góry, na morze Tyrreńskie i Adriatyckie, na Alpy. Jednak na północ od Alp zaczęła się już strefa mroku, przykryta grubą warstwą ciężikich od wody chmur. W Warszawie w ostatniej chwili, dopiero tuż nad ziemią można było zobaczyć grunt pod nogami. Mroczno, zimno, ponuro, deszcz. I prawie zawsze jak wracam, jest taka pogoda. Ale zawsze wracam z chęcią. Lubię Polskę, lubię pofałdowane mazurskie krajobrazy, urozmaicane lasami i jeziorami.