Hiszpania 2008
Podróż do Hiszpanii 24-29 września 2008


Data modyfikacji: 28 września 2008

Sprawy zawodowe znów skłoniły mnie do przyjazdu do Walencji. Mieszkanie przy plaży czekało już na mnie. Do tego zachęta w postaci ładnej pogody i ciepłej wody w morzu.






Miasto i okolice

     Walencja liczy podobno 800 tys. mieszkańców, ja mam jednak wrażenie, że mieszkają tu miliony ludzi. Wioski podmiejskie burzą zupełnie moje wyobrażenie wsi. Liczą po kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców i stoją w nich wielkie bloki, zatłoczone drogi, mnóstwo skrzyżowań ze światłami.. Jedynie pomiędzy wioskami widać pola uprawne. Niektóre z nich są zielone, rośnie jeszcze na nich chufa i wkrótce nadejdzie pora jej zbioru. Pora ta jest uzależniona głównie od pogody. Muszą to być ciepłe, suche dni. Właściciele plantacji chufy robią się w okresie przed zbiorami bardzo nerwowi. Od pogody zależy w dużym stopniu ich dochód.
     Miasto sprawia wrażenie bardzo bogatego. Widać to po starszych domach, bogato zdobionych, potężne drzwi wejściowe do domów, wręcz dzieła sztuki użytkowej, kosztujące ogromne pieniądze.
     Przejazd autobusami komunikacji miejskiej kosztuje 1,20€. Bilet kupuje się u kierowcy. Ludzie stojący na przystanku machają, aby autobus się zatrzymał. Bez tego nie ma gwarancji, że zatrzyma się. Kilka nowych spostrzeżeń z ruchu ulicznego - znaki "stop" w ciasnych uliczkach to tylko raczej pro forma, nikt i tak się nie zatrzymuje. Podobnie ze światłami - jest niemal jak w dowcipie, że zielone mówi, że można jechać, żółte to ozdoba, a czerwone to tylko sugestia.

Laboratorium

Nasze komisje BHP za głowę by się złapały, gdyby zobaczyły, ile odczynników stoi na półkach w laboratriach i jaki mają okres ważności. Na szczęście te komisje BHP ograniczone są granicami państwa polskiego i można tu normalnie pracować.

Morskie smakołyki

Sepia po naszemu jest to mątwa. Biały zwierz spokrewniony z ośmiornicą. Ma jednak w stosunku do głowy znacznie mniejsze odnóża niż ośmiornica. W supermarkecie Mercadona były do wyboru mniejsze po 4,5€ i większe po 8€ za kilogram. Ceny ryb trochę wyższe niż u nas. Pożądanie moje wzbudzały wielkie ośmiornice. Równie wielka była też ich cena, po 20€ za kilogram. Zdecydowałem się na te mniejsze sepie. Kupiłem trochę więcej niż pół kilograma. Poprzednim razem niezbyt dobrze udało mi się je przyrządzić. Kolejne podejście do problemu sepii i jej smaku. Te w restauracjach bardzo mi smakują, ale sam jak dotąd nie zrobiłem z nich nic równie smacznego. Na początek próbowałem upiec je a la plancha, czyli na blasze, bez tłuszczu. Marnie mi to szło. Wyciekała z nich woda, wysychała na blasze i to co z niej zostało - przypalało się. Efekt był mizerny. Zdecydowałem się na metodę bardziej mi znaną. Wyciągnąłem po prostu patelnię. W kuchni znalazłem tylko oliwę z oliwek, która jest doskonała, ale głównie do sałatek warzywnych. Do smażenia nie jest najlepsza. Ma dość silny, własny smak. Ale skoro nic innego nie było, skorzystałem więc z oliwy. Metoda z patelnią okazała się lepsza niż z blachą. Sepia lepiej już się smażyła. Dla poprawienia smaku dodałem trochę białego, naturalnie musującego wina Champolion (wina są tu nieprzyzwoicie tanie). Po odparowaniu z patelni wody i lekkim podsmażeniu potrawa była gotowa. Następnego dnia rano powtórzyłem jeszcze raz ten sposób przyrządzenia sepii. Tym razem zjadłem ją już ze smakiem. Czyli potwierdza się stare powiedzenie, że trening czyni mistrza. Być morze hiszpańscy kucharze popatrzyliby ze zgrozą na to co robię, ale w końcu jest to polska wersja potrawy z sepii.
     Morskie smakołyki miałem okazję jeść jeszcze tego samego dnia na obiedzie, w sobotę, w restauracji przy plaży. Trochę dziwnie to wyglądało. Nowy budynek, duża hala, ściana od strony morza cała przeszklona, od zewnątrz szyby lustrzane. Dużo stolików, równo poustawianych w szachownicę, chyba setka albo znacznie więcej, wystrój wręcz techniczno-szpitalny - dużo niklowanego metalu, białe obrusy. Wszystko w tonacji biało-szaro-metalicznej, obsługa męska, w zaawansowanym wieku, zresztą typowa dla Hiszpanii. Stoliki niemal wszystkie zajęte, konieczna wcześniejsza rezerwacja. W karcie ceny godne szacunku i właściwego zachowania przy stole, wykluczające byle wpadnięcie na obiad z plaży w stroju spontanicznym. Na przystawkę były panierowane kalmary i duża sepia. Muszę przyznać, że były doskonale przyrządzone. Paella na kolana jednak już nie powaliła, no chyba że ceną. Moja nawet najgorsza była znacznie lepsza. Ryż był poprzypalany, fasola zupełnie rozgotowana, a żółtą barwę ryżu od szafranu mogłem tylko sobie wyobrazić. Pierwsze danie było w postaci sałatki z różnych warzyw z tuńczykiem, polane to oliwą i octem winnym - typowa śródziemnomorska potrawa. Na deser posypane cynamonem, pokrojone owoce - melon, ananas, dynia, pomarańcza, arbuz, kiwi. Na koniec maleńka, typowa hiszpańska kawa (cafe solo) Rachunek za trzy osoby i małe dziecko, to 106€. Połowa tej ceny to za widok na morze przez lustrzane szyby. W miarę oddalania się od morza ceny spadają, a jakość potraw wzrasta. Już 100 m od morskich widoków stabilizują się na akceptowalnym poziomie. Warto zaglądać tam, gdzie jest dużo miejscowych i luźna, a nawet duszna atmosfera. Rozkosze kulinarne gwarantowane bez zgubnych skutków dla portfela. Jeżeli chodzi o jedzenie, to warto podążać za tłumem, który w tych sprawach się nie myli.
     Drugim morskim smakołykiem, który przyrządzałem, była smażona dorada. Wcześniej nie miałem do czynienia z tym gatunkiem ryby, a znałem jedynie ze słyszenia. W sklepie wyglądały dość ładnie. Zdecydowałem się na kupno jednej, o wadze około 30 deko. Sprzedawczyni w sklepie dużymi nożycami poobcinała wszystkie płetwy i jeszcze zapytała, czy od razu ją wypatroszyć. Z tego patroszenia już zrezygnowałem. Smażona była pyszna. Przyrządziłem ją w klasyczny sposób, tylko posolona, obtoczona w mące i wrzucona na patelnię. Smażenie ryb wbrew pozorom to też sztuka. Ryba powinna mieć przyrumienioną skórkę, ale jednocześnie nie być surowa w środku, jeżeli jest dość duża. Na początek smażę ją na troszkę większym ogniu z dwóch stron, gdy już jest przyrumieniona, wtedy zmniejszam znacznie płomień i delikatnie jeszcze smażę pod przykryciem, co jakiś czas ją odwracając. W ten sposób ryba jest rumiana, chrupiąca skórka, w środku nie jest surowa. Gdy ryba wcześniej jest już obsmażona, to przy smażeniu pod przykryciem nie wyciekają z niej soki i nie rozpada się. Mięso dorady jest delikatne, białe, bardzo smaczne, zupełnie bez ości w grzbiecie, z krajowych ryb przypomina w smaku okonia. I jeszcze ciekawostka z kuchni - gaz sieciowy jest tu znacznie bardziej kaloryczny od tego polskiego, chyba nie ma w nim dodatku w postaci azotu, tak jak u nas.


     Zupełnie niespodziewanie na sepię trafiłem w niedzielę wieczorem po powrocie z ogrodu botanicznego. Większość reastauracji byla pozamykana, nie mówiąc o sklepach. W domu też niewiele do jedzenia zostało. Udało mi się wypatrzeć jakiś otwarty bar ze stałymi bywalcami. Większość to byli kibice oglądający z emocjami jakiś mecz w telewizji. Bar też był niemal opustoszony z jedzenia. Zostały jednak jakieś dwa kawałki sepii. Poprosiłem o tę sepię i piwo. Sześć godzin buszowania po ogrodzie botanicznym zaostrzyło mi mocno apetyt. Sepia powędrowała do mikrofalówki, a piwo od razu na stół. W końcu doczekałem się na jedzenie. Sepię zjadłem ze smakiem, piwem popiłem i uznałem, że dzień nie został zmarnowany. W aparacie mnóstwo zdjęć i torba niemal wypełniona różnymi nasionami.

Plaża

     Brzeg morski jest dla mnie zbyt monotonny. Nie jestem miłośnikiem smażenia się na słońcu i nie pamiętam, kiedy ostatni raz leżałem na piasku nad wodą. Musiało to być wiele lat temu. Na szczęście pogoda nie sprzyjała w ogóle przebywaniu na plaży. Padały od czasu do czasu deszcze i przez dwa dni była niemal sztormowa pogoda. Była to dla mnie ulga, bo nie będę musiał po powrocie tłumaczyć się, dlaczego nie korzystałem z uroków morza Śródziemnego.











Ogród botaniczny

     Niedziela zaczęła się marną pogodą. Było pochmurno, mroczno, burzowo, padał deszcz. Zacząłem tracić nadzieję, że wybiorę się do ogrodu botanicznego. Około południa jednak zdecydowałem, że niezależnie od pogody wybiorę się. Pół godziny jazdy autobusem nr 2 i tuż po godz. 12 znalazłem się w pobliżu ogrodu. Troszkę trwało, zanim znalazłem wejście, potem 1€ połaty za wstęp i mroczny ogród z ogromnymi drzewami stał już przede mną otworem. Dopiero w środku dotarło do mnie, że nie wziąłem nic, w co mógłbym pozbierać nasiona. Miałem na szczęście notes, z którego mogłem powyrywać kartki z złożyć z nich prowizoryczne koperty. Poczułem się tam jak dziecko, które dostało do zabawy mnóstwo zabawek, a za mało na to czasu. W ogrodzie dominują ogromne drzewa, posadzone zapewne na początku istnienia ogrodu. Są to m.in. ogromne dęby, cyprysiki, sosny pinie. Dużą część ogrodu zajmują gatunki typowo ciepłolubne jak palmy i kaktusy. Jest też spora kolekcja gatunków afrykańskich, południowoazjatyckich i australijskich. Klimat w Walencji odpowiada im, bo nie ma tu w ogóle mrozów. Ogród przecinają regularne alejki dzielące terean na prostokątne kwatery. Niektóre kwatery zrobione zostały w formie ronda. Oprócz drzew, krzewów i roślin zielnych uwagę przykuwają koty, których żyje tu ogromna liczba. Nie są one płochliwe, a nawet same dopraszają się zainteresowania nimi, nadstawiają do głaskania. Orócz kotów jest sporo ptaków. Część z nich to pospolite gołębie, ale są też gatunki tropikalne, nie śpiewające tylko ostro pokrzykujące wśród koron wysokich drzew. Początkowo w ogrodzie było niewielu ludzi i z dużą nieśmiałością zbierałem nasiona. Z czasem jednak ludzi przybywało i w porze poobiedniej było już zupełnie dużo. Ja też rozzuchwaliłem się z tym zbieraniem, gdy zobaczyłem, że wszyscy dość swobodnie tam się zachowują.