Austria 1994
25 czerwca 1994


Data modyfikacji: 4 lutego 2012

Była to chyba nasza bardzo spóźniona podróż poślubna. Ale jakie czasy, takie podróże. Był to mój pierwszy wyjazd samochodem za granicę. Chcieliśmy zobaczyć kawałek normalnie rozwiniętego kraju zza okien własnego samochodu. Zanim go zobaczyliśmy, musieliśmy do niego wjechać drogą między Bratysławą a Wiedniem. Kolejka do przejścia granicznego była długa, chyba z kilometr. Odprawa graniczna szła w miarę sprawnie, ale nasz polonez dość ciężko to znosił. Mimo poranka było dość gorąco, a powolna jazda i ciągłe zatrzymywanie mocno nadwyrężały możliwości układu chłodzenia samochodu. Jeszcze bardziej  szkodliwe byłoby nadwyrężanie akumulatora, przy zatrzymaniu silnika. Zagrzany silnik z wielką niechęcią powtórnie starował i trzeba było długo kręcić rozrusznikiem, zanim zaczął samodzielnie pracować. Gdy już przebrnęliśmy przez granicę między dwiema cywilizacjami, onieśmieleni przedziwnie dobrymi drogami i w ogóle jakimś jaśniejszym słońcem, bardziej zieloną trawą i lżejszym powietrzem w płucach, ruszyliśmy autostradami w kierunku gór, gdzie nas oczy poniosą.

A oczy poniosły nas przez coraz to wyższe wzgórza, tunele, w końcu w góry, na wysokości wręcz oszałamiające, na przełęcz Prabish, wysoką na 1232 m.n.p.m. Polonez, gdy już poczuł w cylindrach zachodnioeuropejskie powietrze, też jechał z większą chęcią i już nie marudził. A ja chłonąłem widoki skalistych, wysokich gór, zielonych dolin, które w oddaleniu nabierały coraz bardziej sinej barwy i skrywały kolejne doliny, wzgórza i góry. Miałem jednak ograniczone możliwości rozkoszowania się górskimi widokami ze względu na konieczność skupiania się na dość monotonnym asfalcie. Było to mało atrakcyjne zajęcie, bo nie było tam żadnych dziur do wymijania czy przedziwnych ciągów wzajemnie wykluczających się znaków drogowych.

Steyr

Gdy już minęliśmy przełęcz, po kilometrach zjazdu doliną wzdłuż górskiej rzeki, dojechaliśmy do miasteczka Steyr. Był to dzień, gdy w miasteczku odbywał się festyn świętojański. Na ulicach stało mnóstwo straganów z wszelakim jadłem i atrakcjami dla ludzi zarabiających w walucie innej niż złotówki. Mimo to i my zdecydowaliśmy się na świętojańskowanie i w jakimś barku namiotowym zamówiliśmy po porcji pieczonej wieprzowiny, zamordowanej z okazji najdłuższego dnia w roku. Ubyło nam zdecydowanie posiadanych przez nas szylingów w postaci banknotów z dość cienkiego papieru.


Posnuliśmy się po zaułkach urokliwego, austriackiego miasteczka, popatrzyliśmy jak miasto może korzystać z naturalnego położenia nad górskimi rzekami, poprzyglądaliśmy się dobrze utrzymanym kamieniczkom, z których ludzie mają widoki na rzekę, pozazdrościliśmy i nie pozostało nam nic innego, jak jechać dalej, w kierunku granicy czeskiej. Na nocleg w Austrii ze względów finansowych nie mogliśmy sobie pozwolić. Tutejszej waluty nie miliśmy zbyt wiele na takie szaleństwa. Dalsza droga w kierunku Linzu i granicy czeskiej przebiegała już w popołudniowym słońcu.