Dziennik dębiański
 
3 lutego 2007

Zaćmienie

Gdy w końcu wczoraj udało mi się dojechać do Dębian, trzeba było napalić w wyziębionej chałupie. W pokojach było zaledwie +3 stopnie. Drewno miałem już przygotowane wcześniej, dobrze wysuszone. Pozostało tylko rozpalić i dokładać, patrząc na słupek cieczy w termometrze systematycznie wspinający się coraz wyżej, osiągający kolejne stopnie. I tak zawsze było. Ale tym razem poszło coś inaczej. Przy piecu kuchennym trochę się natrudzilem, ale jakoś w końcu rozpaliem. Na zewnątrz temperatura była chyba odrobinę wyższa, niż w domu, można było więc się oczekiwać, że na początku nie będzie ciągu i nadymi się. Stało się jako się spodziewałem, ale w końcu zaczęło dobrze się palić. Odczekałem jakiś czas, aby w domu temperatura podniosła się o kilka stopni. Zawsze to będzie już łatwiej z kominkiem, podgrzane powietrze będzie chętniej uciekać przez komin. Rozpaliło się w kominku, ale dym jakoś dziwnie się zachowywał. Zamiast uciekać prosto do góry, do komina, to częśc dymu zdecydowanie wolała wnętrze pokoju. Nic nie pomagało otwieranie drzwi, nawet na całą szerokość, także drzwi na zewnątrz. Skutek był taki, że cała chałupa, całe 250m2 wypełniło się dymną zasłonką. Gdyby nie to, że bardziej zależało mi na cieple, to nawet interesujące były efekty wizualne, gdy słońce wpadające przez okna tworzyło ukośne, jasne smugi zmiękczające i zacierające ostre krawędzie mebli, wywołujące nastrój tajemniczości starego dworu na odludziu. Dobra dobra. Ale nie o nastroje mi tu chodzi. Chcę aby było ciepło, nie gryzło za oczy i aby ściany nie były czarniejsze niż są. Zacząłem zastanawiać się nad przyczynami. Może to jednak ta dość wysoka temperatura na zewnątrz? Sowa też komina nie zatkała, bo siedzi na innym kominie. Tak dumając krążyłem po domu niemal na czworaka, bo bliżej podłogi mniej gryzło (o, to też jest ciekawe spostrzeżenie, im jesteś niżej, tym mniej cię gryzą). Musiałem w końcu jakoś rozwiązać ten problem. Trzeba było ogrzać pokój, ale też nie zadusić się tym gęstym ciepełkiem. W piwnicy znalazłem kawał blachy i zasłoniłem prawie całe drzwiczki do kominka, zostawiając tylko małą szparę, aby powietrze mogło dochodzić. Pomogło. Atmosfera w domu zaczęła się rozrzedzać, nie rozrzedzając jednocześnie temperatury. Jakoś do wieczora pokój nagrzałem. Wieczorem telefon. Poskarżyłem się na ten dymiący kominek. W telefonie pytanie - a szyber otworzyłeś? K****a - to tylko w myślach, na ustach - ależ tak, no jak mógłbym o czymś takim zapomnieć, to pewnie zatkany komin, trzeba kominiarza wezwać. Po skończonej rozmowie otworzyłem szyber. To przykre, jak ktoś uświadamia niechcący człowiekowi, że jest albo kretynem, albo ten złośliwy Niemiec Alzheimer u niego już zamieszkał.



Mimo dymu i czerwonych oczu czasem udawało mi się dostrzec urokliwe miejsca w mojej pustelni.


Kot

Kot Ryszard odkrył kolejne miejsce nadające się do spania. Jest to torba z napisem TOSHIBA. Zastanawiam się, czy nie nazwać kota teraz imieniem Shiba. Miałby już swoje miejsce, nawet podpisane "To Shiba".



Stare spódnice

Prawie każdy chłop interesuje się spódnicami. Mało go obchodzą jakieś detale, wygląd, materiał, po prostu ważne że jest spódnica. Spódnica jako opakowanie. Mnie też interesują spódnice. Jednak normalny chłop popukałby się w czoło, gdyby dowiedział się o szczegółach moich zainteresowań. Mnie interesują stare spódnice, nawet dziurawe. I tylko spódnice, a nie ich zawartość. Tym razem udało mi się wyłudzić od sąsiadki, starszej pani, jej panieńskie spódnice, tkane na krosnach. Niestety, zostały już tylko spódnice. Pozostałe części ubioru już przepadły. Właścicielka dbała o nie przez długie lata. Nie udało się ich uchronić w całości przed żarłocznością moli i fragmenty są do zacerowania. Ale to nic. Ważne że są. Robione były na lubelszczyźnie, w okolicach Włodawy, około 1940 roku. Zakładane były tylko z okazji świąt. Na codzień były przechowywane w drewnianym posagowym kufrze, złożone w taki sposób, że powstawała z nich związana tasiemką kostka.